Algavre – wyprawa po słońce

Nic tak nie cieszy żeglarza jak spełniające się prognozy pogody. Na wybrzeżu  Algavre przez cały  boży tydzień miało  padać,  być zimno i wiać potężnie -i  proszę padało równo cały tydzień, było zimno jak trzeba, wiało całkiem sporo,  extra  dostaliśmy  burze z piorunami a nawet coś co się nazywa heavy rain. Zaszyliśmy się na tak niesprzyjający okres w Albuferii, gdzie przestaliśmy całe sześć dni.

Staliśmy w całkiem sporej marinie otoczonej dookoła  nowoczesnymi domkami w kolorze niebiesko-seledynowo-różowym. Ogólnie jest tam dość klaustrofobicznie i mało kameralnie. W największym budynku mieszkalno-usługowym skutecznie zamykającym widok na wschód  jest wszystko co żeglarzowi zbędne: kilka knajp, sala bilardowa, biuro turystyczne, dwupoziomowy parking. Z mariny do centrum jest jakieś pół godziny drogi oczywiście pod górkę. Można podjechać autobusem, ale wrócić już nie jest tak łatwo,  a to z tej racji, że autobus jedzie po pętli tylko w jedną stronę i tak jak chce się podjechać jeden przystanek to w jedną stronę jest to faktycznie jeden przystanek, natomiast w drodze powrotnej trzeba objechać cała trasę dookoła, żeby wysiąść o jeden przystanek wcześniej niż ten z którego wyruszmy, jeżeli  przez przypadek przejedzie się o jeden przystanek za daleko to wysiada się dokładnie w miejscu z którego  wsiadło się do autobusu na początku i całą trasę trzeba powtórzyć. Ale to jeszcze nie wszystko. W jakimś miejscu trasy gdzie pętla się  zamyka autobus zmienia numer i jedzie kompletnie w inną stronę, tak że trzeba wysiąść i poczekać na inny autobus który zmieni numer na ten którym właśnie się przyjechało. Podróżowanie autobusami w Albuferii wymaga niezłej orientacji  i żelaznych nerwów i dużo wolnego czasu. Samo miasto to tętniący nocą kurort pełen barów live music lub z karaoke. Ciszy tu nie znajdziecie. Goście to przeważnie  Anglicy i Szkoci którzy za ciężkie pieniądze zamienili deszcz i zimno na wyspach na deszcz i zimno w Portugalii.

Przyduszeni aurą tymczasowo zamieniliśmy jacht na samochód i w naszej automobilowej wyprawie zjeździliśmy całe wybrzeże od  przylądka Saint Vincent do Faro.

Wybrzeże Algavre to poukrywane wśród piaskowych klifów słynne  plaże, z których każda to  jakaś Praia de ….. , a jest tych Praii coś koło setki. Oczywiście nie sposób spenetrować wszystkich mając do dyspozycji zaledwie pół dnia. Eksplorację ograniczyliśmy do kilku najbliższych. Podjechaliśmy autkiem na Praia de Marinha  i przeszliśmy wzdłuż wybrzeża kilka kilometrów oznaczonym czerwoną kreską szlakiem do Praia do Carvalho  mijając po drodze kilak innych Praii.  Najfajniejsza był te  otoczone wysokimi skałami, dostępne tylko z morza i z racji tego bezludne. Ogólnie dominowały kolory zielony jak przedzieraliśmy się ścieżką wśród zarośli pistacji, jałowców i skalnych dębów, złoto-pomarańczowy  na plażach  i piaskowych klifach i błękitny  na oceanie. Na ostatniej z Prai urządziliśmy sobie plażowanie a nawet  kąpiel i tak sobie byśmy sobie plażowali pewnie do dzisiaj  gdyby nie przegonił nas deszcz.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Schwane w głębokiej lagunie Faro leży pół dnia żeglugi na wschód  od Albuferii po drodze do Hiszpanii, odwiedziliśmy je samochodem, w zasadzie tylko z tego powodu, że w Faro nie ma gdzie przycumować. Można co prawda klucząc miedzy mieliznami wpłynąć głęboko do wnętrza laguny i stanąć na kotwicy, skąd pontonikiem można by się dostać  do miasta, fajna wyprawa żeglarska przy ładnej pogodzie,  ale w panujących obecnie okolicznościach przyrody zdecydowanie atrakcyjniejszy był  wariant lądowy.  Co prawda jest tu nawet jakaś marina położona tuż przy starówce,  ale niestety płytka i  niedostępną dla kilowych jachtów. Faro  z racji posiadania lotniska jest stolicą regionu, ale samo miasteczko nie zachwyciło nas. Oczywiście można znaleźć parę urokliwych zakątków, jest tu nawet jakaś wyłożona azulejos  katedra,  ale to zdecydowanie za mało żeby chciało się tu kiedykolwiek wrócić. Wszystkie informacje  jakie posiadaliśmy o Faro okazały się przesadzone, najbardziej zawiodła na ta, wg której na każdego mieszkańca przypada po jednym bocianie, choć faktycznie bocianich gniazd w centrum miasta nie brakuje. Uważajcie na apetycznie wyglądające  pomarańcze którymi oblepione są drzewa na placu przed katedrą – delikatnie mówiąc – nie zjadliwe.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przylądek Saint Vincent  miałem okazję zaledwie przed kilkoma dniami podziwiać od strony oceanu kiedy opływałem go Abhayą, za to teraz mogliśmy oglądać ocean od strony przylądka. Zadziwiają są tłumy na Saint Vincent gdzie praktycznie nic nie ma oprócz latarni morskiej, sklepu z pamiątkami i paru straganów gdzie można sobie kupić sweterek i czapkę bo pogoda na przylądku może zaskoczyć. Ale taki to już urok końca świata że każdy chce tu być. Ale tak po prawdzie to jaki z niego koniec świata ani nie jest najbardziej wysuniętym na zachód ani na południe końcem Europy, no może jak rozszerzymy kierunki o dodatkowe cztery strony to Sant Vincent będzie najbardziej wysuniętym przylądkiem na południowy-zachód.  No więc staliśmy sobie na tym przylądku gapiąc się w siną dal, w siną dosłownie bo powietrze miało  ołowianą barwę  zaledwie  o kilka tonów jaśniejszą od oceanu, albo w dół na skały gdzie morskie fale rozbijały się o klify tak długo dopóki nam się znudziło a wtedy pojechaliśmy do Lagos. Oczywiście chodzi o ten Lagos portugalski, chociaż ten drugi nad Zatoką Gwinejską tez miałem okazję odwiedzić w tym roku i może kiedyś doczeka się wpisu.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.