Tęczowy terrorysta

Włócząc się po różnych morzach czasami zdarza się spotkać ciekawą pływającą jednostkę, a niewątpliwie do takich można zaliczyć statek Greenpeace. Na „Rainbow warrior” natknęliśmy się w Katanii. Wracaliśmy z miasta, w bramie  portu stali młodzi ludzie w zielonych koszulkach z logo organizacji i transparentem zapraszającym na wieczory koncert. Zapowiadało się nieźle.

Z  transparentu wynikało, że statek właśnie opływa Morze Śródziemne  agitując  na rzecz ‚czystej’ odnawialnej energii w krajach północnej Afryki .  Nie wiem na czym dokładnie  polega ta agitacja , ale jak na urządzaniu koncertów to nie wróżę sukcesu. Bynajmniej nie chce oceniać organizacji, wiele młodych osób angażuje się w jej działalność  z niewątpliwie szlachetnych pobudek, a biorąc udział w spektakularnych akcjach naraża nawet swoje życie, a to zwisając z kominów, a  to skacząc do wody przed dziobami wielorybniczych statków czy też drażniąc Rosję  w Arktyce, ale tak do końca nie wszystko nie jest transparentne, jak choćby branie pieniędzy od BP a blokowanie wież wiertniczych Shella, czy przyjmowanie milionowych dotacji od koncernów uznanych za największych trucicieli, przygotowywanie pseudo naukowych raportów pod dyktando politycznego lobby, spekulacje walutowe i bajeczne wynagrodzenia kierownictwa.  W zasadzie można powiedzieć, że organizacja jest tak zielona, że powinna postawić sobie tylko znak dolara z przodu i wszystko będzie jasne. My osobiście doświadczyliśmy terroru ze strony Greenpeace w inny sposób, byliśmy wbrew własnej woli przymuszenie do wysłuchania koncertu. Oka nie zmrużyliśmy.

Żeby jeszcze było czego posłuchać, ale wyjec, po prostu beznadziejny wyjec wynajęty za jakieś marne grosze ze swoją totalnie badziewiastą muzyką katował nas przez całą noc. Poszedłem nawet zobaczyć ten ‚koncert’,  żenada wszystkich ludzi zebrało się ze 40, no może 50 osób, zespół zainstalował się na rufie statku w miejscu lądowiska dla helikoptera, na nadbrzeżu umieszczono olbrzymie kolumny. Grubymi przewodami płynęła ‚brudna’ energia do  estradowych lamp,  wzmacniaczy i dalej do gigantofonów emitujących  setki decybeli i pożerających  kilowaty energii. Ja rozumiem koncert Greenpeace zasilany ze słonecznych paneli, to miało by jakiś propagandowy sens, ale skąd wziąć prąd w nocy?  Ha, trzeba było zgromadzić sobie w akumulatorach –  No tak, ale uzyskanie takiej mocy z akumulatorów to nie lada sprawa. Jak się wszystko zsumuje to nie kalkuluje  się nawet Greenpeacowi z jego dolarowym 350 milionowym budżetem, a co dopiero biednym ludziom których nie stać na ekologiczną ekstrawagancje i wola brudny prąd z elektrowni. Podobną akcję Greenpeace prowadził już w Indiach i poniósł tam kompletne fiasko.  “We want real electricity, not fake electricity!” krzyczeli  zbuntowani wieśniacy, którzy na ‚eko’ żarówkę musieli wywalić 700 rupi podczas kiedy normalna  kosztuje 10 .  Włoskim zwyczajem koncert skończył się o trzeciej nad ranem i w końcu można było zasnąć.

Sam statek jest bardzo ciekawy. Jest to już trzeci statek Greenpeace, z których  każdy nazywał się tak samo „Rainbow warrior”.  Pierwszy, stary trawler  został wsadzony w Nowej Zelandii przez francuskich agentów kiedy zbyt mocno protestował przeciw próbom nuklearnym na Pacyfiku, nie obeszło się przy tym bez ofiar. Drugi  „Tęczowy wojownik” pływał w barwach organizacji przez 22 lata i skończył jako statek-szpital gdzieś w Bangladeszu. Trzeci został wybudowany specjalnie dla Greenpeace. Ma prawie 60 metrów, ożaglowany jest jako  szkuner z  dwoma masztami typu A-rama. Na masztach rozpięte są olbrzymie rollery, a same żagle mocowane są rogiem halsowym przez system bloków do posadowionych na potężnych zawiasach bomów. Taka konstrukcja pozwala rozłożyć 1250 metrów kwadratowych żagla, co jest bardzo dobrym wynikiem w porównaniu do mniej efektywnego i kłopotliwego ożaglowania rejowego. Podobnej wielkości polski „Fryderyk Chopin” niesie mniej więcej  taką samą ilość żagli, ale otaklowany jest jako bryg.

Sama nazwa „Tęczowego wojownika” wzięła się z proroctwa Północnoamerykańskich Indian Hopi lub Cree które wyszukałem w sieci a brzmi tak:

– “There will come a time when the Earth grows sick and when it does a tribe will gather from all the cultures of the world who believe in deeds and not words. They will work to heal it…they will be known as the „Warriors of the Rainbow” –

ale to też podobno nie jest prawdą, bo sam mit pochodzi podobno z czasów chrystianizacji Indian i jest czymś co amerykanie nazywają „fakelore” czyli nieautentycznym, sfabrykowanym folklorem prezentowanym jako żywa część tradycji, a być może (czego wykluczyć nie można)  spreparowanym specjalnie na potrzeby Greenpeacem, w przypadku  tej organizacji (zresztą nie tylko) niczego do końca nie można być pewnym.

Tęczowego wojownika spotkałem jeszcze raz na kotwicy przy południowo-wschodnim krańcu Sycylii, i mogłem go sobie opływać i obfotografować ze wszystkich stron.

1 komentarz

  1. Za każdym razem jak czytam newsy to czuję bujanie pokładu pod stopami. Przypominam sobie to uczucie jak pierwszy raz zszedłem po ponad tygodniu na morzu na ląd. Nie bujał się. Dziwnie 😉 Pozdrowienia dla całej Załogi. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.