W Tau działa fantastyczny w swojej prostocie system pobierania opłat za postój w marinie. Popularne w Dani i Norwegii automaty coraz częściej wyręczające człowieka z niewdzięcznej roli pobierania pieniędzy od żeglarzy, mają swoje wady. Na pewno sporo kosztują, nie działają bez prądu i jak każde urządzenie czasami się po prostu psują. W Tau osiągnięto ten sam efekt za pomocą solidnej metalowej puszki przytwierdzonej na drzwiach toalety i samokopiujących karteczek. Po przypłynięciu do portu wypełnia się taką karteczkę podając nazwę łodzi oraz datę przybycia z planowanym czasem postoju, po czym z odpowiednia sumką pieniędzy wrzucamy ją do puszki, a kopię wywieszamy na łodzi na znak że dopełniliśmy formalności. Działa bezawaryjnie, bezobsługowo i nie potrzebuje prądu, no chyba że ktoś buchnie metalową puszkę, ale przecież jesteśmy w Norwegii, a tu jak widomo nie kradną, bo kiedyś obcinali im za to uszy a nie jak się powszechnie uważa ręce. Uszy obcinali tylko wtedy kiedy kradzież była mniejsza niż pół marki, w przeciwnym wypadku karano śmiercią. | |
Robiono to dość dawno bo w średniowieczu na podstawie praw wprowadzonych przez szwedzko-norewskiego króla nijakiego Magnusa Erikssona, a trochę złagodzono w czasach reformacji, kiedy to za kradzież szło się tylko do więzienia o chlebie i wodzie , no chyba że był to występek na szkodę kościoła, tu nie było „zmiłuj” i nadal karano śmiercią. A mówią że „kara nie odstrasza” i to ci sami Skandynawowie u których teraz więzienia przypominają sanatoria, a kary są śmiesznie niskie. Jak widać historia uczy, że nikt nie uczy się na własnej historii. Z Tau jedziemy autobusem do miejsca skąd prowadzi szlak na Preikestolen. Tak się składa, że nie mamy przy sobie norweskich koron a kartą nie możemy zapłacić za bilet, mimo to kierowca pozwala nam jechać. Będziemy mogli zapłacić w drodze powrotnej w innym autobusie wyposażonym w terminal. Po kilku godzinach wracamy tym „innym autobusem”, ale niestety również bez terminala. Tu też kierowca nie robi problemu i kiedy ruszamy z wdzięczności daje mu wszystkie korony jakie udaje nam się zabrać, równowartość ceny półtorej biletu. Kierowca bierze i bez oporów chowa do kieszeni – jak widać nie bał się już o swoje uszy. | |
W Lysebotn spędziliśmy prawie dobę. Dziewczyny poszły w góry na kilkugodzinną wyprawę do słynnego kamienia zaklinowanego między dwiema skałami. Instynkt samozachowawczy wziął górę nad chęcią posiadania efektownej fotografii i na sam kamień nie weszły. Ja z Tomkiem podłączyliśmy w tym czasie panel. Nie obyło się bez przygód, a mianowicie Tomek robił końcówki kabli na decku a ja podłączałem kable na dole. Oba czarne. Podłączyłem kable do akumulatora i już miałem je przeciąć, żeby zamontować regulator napięcia, w tym samym czasie Tomek podpiął panel – niestety plus z minusem i minus z plusem. Temperatura w fiordzie wzrosła o parę stopni, a nam spaliły się całkiem grube przewody. Panel o dziwo przetrwał próbę i działa (choć według mnie nie powinien). Z pompami zęzowymi poszło lepiej. Grunt że na razie wszystko w miarę funkcjonuje i można cieszyć się żeglugą bez ciągłego rozstawiania warsztatu. | |
Jakieś 50 mil za brzegiem Norwegii, połowa załogi zaległa pod pokładem, wyszła na chwilę po półtorej doby na deck, żeby zniknąć z powrotem do czasu zacumowanie w Lerwick. Misternie ułożony plan wacht spalił na panewce. Wachtowali zdolni do działania. Półtorej doby płynięcia pod wiatr 5-7 B i falę dał we znaki. Trudno było odbić się od norweskich brzegów.
Teraz odpoczywamy i zwiedzamy miejscowe atrakcje. Zapowiada się dużo przyjemniejszy przelot na Wyspy Owcze. W Lerwick bardzo sympatyczni ludzie, wietrznie, dość chłodno ale czasami wychodzi słoneczko czyli jak na Szetlandy nie ma na co narzekać. Póki co byliśmy na lokalnym koncercie. Najpierw śpiewały dziewczynki ze szkoły a potem był koncert rodzinnego duetu folkowej szetlandzkiej muzyki. Zespół jak nie gra prowadzi sklep muzyczny w Lerwick gdzie ich zapoznaliśmy. |
|
Poniżej kiepskiej jakości filmik z koncertu nagrany „z ręki”, ale zamieściłem na pamiątkę.