Samotnie z Kopenhagi do Stavanger

Z Kopenhagi wyruszyłem z dwudniowym opóźnieniem w stosunku do planów. Te dwa dni były mi potrzebne na zrobienie pozostałych rzeczy na jachcie, no i wiatry miały być lepsze. Nareszcie działa wszystko co jest niezbędne do żeglowania, a przede wszystkim autopilot. Uruchomiłem też cała elektronikę. Do podłączenia został tylko panel słoneczny, zostawiam go sobie na później.

 

Mapa Dani Z 1668 roku.

Limfiord to prawdę mówiąc żaden fiord tylko cieśnina morska łącząca Kateggat z Morzem Północnym i oddzielająca wyspę Vendsysseod od Jutlandii. Do niedawna ta droga nie istniała, a Vendsysseod  nie była wyspą. Jeszcze na mapach z XVIII wieku widać wody rozdzielone pół kilometrowym pasem ziemi.  Wikingowie nie mieli łatwo i musieli pływać na około przez kapryśny i wietrzny Skagerak. Z czasem woda znalazła sobie połączenie. W styczniu 1818 roku przesmyk został przerwany. Kilkadziesiąt rodzin straciło swoje działki (to się nazywa zła inwestycja), ale prawdziwa katastrofa nastąpiła siedem lat później, gdy poziom wody niespodziewanie podniósł się i kilka wsi zniknęło pod powierzchnią  topiąc swoich mieszkańców,  a Kattegeat połączył się ostatecznie naturalnym kanałem z Morzem Północnym.  Kolejne sztormy pogłębiły kanał, a pierwszy statek przepłynął tędy 1834 roku. Nie pogłębiły go niestety w całości i Limfiord jest teraz ogólnie płytkim akwenem. Czasami trzeba płynąć trzymając się tak wąskiego toru, że halsowanie pod wiatr jest praktycznie niemożliwe a jego głębokość niekiedy to niespełna dwa metry. A wszystko to wiem,  bo w marince nabyłem książkę o Limfiordzie w języku Goethego i Schillera, którą czytałem z nudów po drodze. 

Bojki torowe Limfjord trochę przypominają trochę przedmiot wiadomego zastosowania.

W Limfiordzie zatrzymałem się w Alborgu (sympatyczna starówka i niesympatyczny  automat w marinie , który oskubał mnie z pieniędzy) i  na wyspie Livo. Uwielbiam takie miejsca jak Livo, szczególnie teraz przed sezonem. W malutkim  porciku stoję zupełnie sam. Wysepka ma swoje surowe prawa,  szczególnie dla psów, nie mieszka tu bowiem żaden przedstawiciel tego gatunku, nie można też odwiedzać wysepki w  towarzystwie czworonoga. Zabronione jest też poruszanie się po wyspie  pojazdem silnikowym (poza tutejszymi traktorkami).  Tak więc rad nie rad wybrałem się rano na zwiedzanie wysepki rowerem i to do tego bez psa. Nie spotkałem żywego ducha. Jechałem drogą, najpierw przez niewielką osadę białych, ładnie odremontowanych domków przypominających w stylu polskie klasycystyczne dworki, z których każdy nad wejściem miał wypisaną datę budowy, wskazującą zazwyczaj  na lata dwudzieste ubiegłego wieku, minąłem stadninę koni z pięknie urządzoną stajnią  i pojechałem ścieżką, która najpierw zanurzyła się  w dębowo – leszczynowy lasek z niezdarnie ukrytą pasieką, żeby po kilkuset metrach poprowadzić przez zielono-złote łąki na których leniwie pasło się stado danieli.

Livo – wieczór w porcie

I tak dotarłem do drugiego krańca wyspy. Ponieważ nie znalazłem innej drogi, wróciłem do portu oglądając dla utrwalenia  wszystko jeszcze raz.  Livo była zamieszkana od bardzo dawna podobno od epoki kamiennej. W swojej znanej historii była miejscem dla: mnichów, więźniów, szpitalem psychiatrycznym, artystyczną odskocznią a teraz eksperymentalnym ośrodkiem ekologicznym. Czym będzie w przyszłości, nie mam najmniejszego pojęcia, ale życzę jej wszystkiego najlepszego.

Livo – osada

Livo – daniele

Ostatni port Limfioru a jednocześnie pierwszy Morza Północnego to Thyborg. Już z daleka podejrzewałem, że łatwo tam nie będzie. Cuchnęło mączką rybna na dobre 10 mil. Ale jak wiadomo od smrodu jeszcze nikt nie umarł, a od sztormowej pogody już nie jeden, a wiatru też nie brakowało. Cumuję w porcie między kilkoma jachtami i idę za falochron rzucić okiem na Morze Północne. Wieje porządnie, morze jest wzburzone, a przybojowe fale olbrzymie. Duży trawler próbuje wejść do portu, co chwila chowa się po czubki anten w kolejnych dolinach fal. Do jutra ma się trochę uspokoić, nie wyobrażam sobie wyjścia z portu w takich warunkach. Prawdę mówiąc jestem lekko przerażony – to tak wygląda sławetne Morze Północne? Po paru godzinach smród przestaje przeszkadzać, zlewa się z zapachem morza i można powiedzieć że znalazło się w jakimś szczególnie klimatycznym miejscu i tylko czekać kiedy zjawi się ktoś kto pobierze z tego tytułu stosowną opłatę. 

Latarnia na południowo-zachodnim cyplu pówyspu Skandynawskiegio

Dwa dobowe przeloty Kopenhaga – Aalborg i Thyborg – Norwegia dostarczyły wrażeń, szczególnie ten drugi przez Morze Północne. Jakoś nie mogłem przekroczyć południowego cypla Norwegii. Tak się z nim męczyłem kolejnymi halsami, że czas mi się skończył. Żeby nie zostawić następnych załogantów bez decku nad głową ostatnie 70 mil, czyli trasę Farsund – Egersund  i Egersund – Stavanger niestety przektłowałem na silniku.  Nie jest to przyjemne. Jacht pod żaglami jakoś układa z wiatrem i falami, w końcu to jego naturalne środowisko, pływanie na silniku to tylko oranie morza. Wielkość fal sprawiała że i tak musiałem „halsować” wchodząc w nie pod kątem około 20-30 stopni. Wiatr stężał do 30 kn ale i tak dałem radę dokończyć po drodze książkę. A była to opowieść o morzu, piratch i miłości czyli coś lekko-stawnego, w sam na otępiały od wyboistej drogi umysł. We wtorek 17 czerwca około 1900 cumuję  w Stavanger gdzie czekała już Dorotka, Iwonka i Tomek.
W Egersund gdzie zatrzymałem się na nocleg spotkałem dwa jachty z Polski, wyszły o drugiej w nocy żeby halsując dotrzeć do Stavanger, ja wypłynąłem o 0930 na silniku i byliśmy mniej więcej o tym samym czasie na miejscu.  Tak więc na halsowanie potrzebował bym pewnie jeszcze jednego dnia. 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.