Limfiord to prawdę mówiąc żaden fiord tylko cieśnina morska łącząca Kateggat z Morzem Północnym i oddzielająca wyspę Vendsysseod od Jutlandii. Do niedawna ta droga nie istniała, a Vendsysseod nie była wyspą. Jeszcze na mapach z XVIII wieku widać wody rozdzielone pół kilometrowym pasem ziemi. Wikingowie nie mieli łatwo i musieli pływać na około przez kapryśny i wietrzny Skagerak. Z czasem woda znalazła sobie połączenie. W styczniu 1818 roku przesmyk został przerwany. Kilkadziesiąt rodzin straciło swoje działki (to się nazywa zła inwestycja), ale prawdziwa katastrofa nastąpiła siedem lat później, gdy poziom wody niespodziewanie podniósł się i kilka wsi zniknęło pod powierzchnią topiąc swoich mieszkańców, a Kattegeat połączył się ostatecznie naturalnym kanałem z Morzem Północnym. Kolejne sztormy pogłębiły kanał, a pierwszy statek przepłynął tędy 1834 roku. Nie pogłębiły go niestety w całości i Limfiord jest teraz ogólnie płytkim akwenem. Czasami trzeba płynąć trzymając się tak wąskiego toru, że halsowanie pod wiatr jest praktycznie niemożliwe a jego głębokość niekiedy to niespełna dwa metry. A wszystko to wiem, bo w marince nabyłem książkę o Limfiordzie w języku Goethego i Schillera, którą czytałem z nudów po drodze.
Bojki torowe Limfjord trochę przypominają trochę przedmiot wiadomego zastosowania. |
|
W Limfiordzie zatrzymałem się w Alborgu (sympatyczna starówka i niesympatyczny automat w marinie , który oskubał mnie z pieniędzy) i na wyspie Livo. Uwielbiam takie miejsca jak Livo, szczególnie teraz przed sezonem. W malutkim porciku stoję zupełnie sam. Wysepka ma swoje surowe prawa, szczególnie dla psów, nie mieszka tu bowiem żaden przedstawiciel tego gatunku, nie można też odwiedzać wysepki w towarzystwie czworonoga. Zabronione jest też poruszanie się po wyspie pojazdem silnikowym (poza tutejszymi traktorkami). Tak więc rad nie rad wybrałem się rano na zwiedzanie wysepki rowerem i to do tego bez psa. Nie spotkałem żywego ducha. Jechałem drogą, najpierw przez niewielką osadę białych, ładnie odremontowanych domków przypominających w stylu polskie klasycystyczne dworki, z których każdy nad wejściem miał wypisaną datę budowy, wskazującą zazwyczaj na lata dwudzieste ubiegłego wieku, minąłem stadninę koni z pięknie urządzoną stajnią i pojechałem ścieżką, która najpierw zanurzyła się w dębowo – leszczynowy lasek z niezdarnie ukrytą pasieką, żeby po kilkuset metrach poprowadzić przez zielono-złote łąki na których leniwie pasło się stado danieli. | |
I tak dotarłem do drugiego krańca wyspy. Ponieważ nie znalazłem innej drogi, wróciłem do portu oglądając dla utrwalenia wszystko jeszcze raz. Livo była zamieszkana od bardzo dawna podobno od epoki kamiennej. W swojej znanej historii była miejscem dla: mnichów, więźniów, szpitalem psychiatrycznym, artystyczną odskocznią a teraz eksperymentalnym ośrodkiem ekologicznym. Czym będzie w przyszłości, nie mam najmniejszego pojęcia, ale życzę jej wszystkiego najlepszego. | |
Dwa dobowe przeloty Kopenhaga – Aalborg i Thyborg – Norwegia dostarczyły wrażeń, szczególnie ten drugi przez Morze Północne. Jakoś nie mogłem przekroczyć południowego cypla Norwegii. Tak się z nim męczyłem kolejnymi halsami, że czas mi się skończył. Żeby nie zostawić następnych załogantów bez decku nad głową ostatnie 70 mil, czyli trasę Farsund – Egersund i Egersund – Stavanger niestety przektłowałem na silniku. Nie jest to przyjemne. Jacht pod żaglami jakoś układa z wiatrem i falami, w końcu to jego naturalne środowisko, pływanie na silniku to tylko oranie morza. Wielkość fal sprawiała że i tak musiałem „halsować” wchodząc w nie pod kątem około 20-30 stopni. Wiatr stężał do 30 kn ale i tak dałem radę dokończyć po drodze książkę. A była to opowieść o morzu, piratch i miłości czyli coś lekko-stawnego, w sam na otępiały od wyboistej drogi umysł. We wtorek 17 czerwca około 1900 cumuję w Stavanger gdzie czekała już Dorotka, Iwonka i Tomek. | |
W Egersund gdzie zatrzymałem się na nocleg spotkałem dwa jachty z Polski, wyszły o drugiej w nocy żeby halsując dotrzeć do Stavanger, ja wypłynąłem o 0930 na silniku i byliśmy mniej więcej o tym samym czasie na miejscu. Tak więc na halsowanie potrzebował bym pewnie jeszcze jednego dnia. |