Vestmannajer

to archipelag kilku wysepek wystających z wody na południowym zachodzie Islandii,

z których jedna jest  zamieszkana , na kilku znajdują się pojedyncze domki, a reszta to tylko skały.

 

Najbardziej na południu położona jest wyspa Surtsey – to rezerwat tak ścisły, że nawet opływać go trzeba w odległości 2 mil, na szczęście można patrzeć, ale z tej odległości już niestety niewiele widać i nic nie mogę konkretnego o tej wysepce napisać, no może oprócz tego, że jest całkiem młoda czyli mniej więcej w moim wieku co jak na wyspę to bardzo mało.

My cumujemy w doskonale osłoniętym porcie na głównej wyspie i mieście o tym samej samej nazwie Heimaeym gdzie i tak dopadają nas silne podmuchy wiatru, tak że obijacze na burcie nie mają lekkiej nocy. Po sąsiedzku staje zółto-niebieski statek „Explorer”, jeden z flotylli  National Geopgrapic pod banderą Wysp Bahama.

Wcześniej dryfując nieopodal wyspy wyławiamy cztery dorodne dorsze i kilka karmazynów, które uznajemy za niejadalne z powodu ostrzegawczego koloru siglal red. Potem okazuje się, że byliśmy w błędzie. No cóż człowiek uczy się całe  życie. Ryby biorą jak głupie. Spuszczony z łodzi piker nie zdąża dolecieć do dna i już można wyciągać złapaną rybkę. Wyciągnięte dorsze trzeba niestety uśmiercać co nie sprawia nam frajdy, natomiast czerwone karmazyny wyciągamy całkiem nieżywe. Rybki łapiemy na głębokości ok. 40 m, w tym czasie Abhaja dryfując przesuwa się powoli nad dnem, a kiedy woda pod kilem osiąga głębokość 60 metrów nagle przestają brać. Mam to na GPS’e i w razie czego wiem gdzie łowić, bo przecież będę tu jeszcze kiedyś.  Jak stwierdzili norwescy naukowcy – łyżeczka dziennie tranu z Dorsza zapobiega depresji, kto jak kto ale norwedzy na depresji się znają i należy im wierzyć. Islandczycy tak kochają dorsze, że stoczyli o nie trzy wojny z Brytyjczykami, w których co prawda nikt nie poległ ale były strzały i abordaże w wyniku czego ucierpiało trochę mienia ruchomego. Brytyjczycy walczyli dzielnie. Stawka była wysoka, chodziło mianowicie o drugi wyraz w „Chips & Fish”, w razie przegranej istniała groźba że zostanie tylko „Chips”, a wtedy trzeba by przemalować szyldy w całej Wielkiej Brytani.      W sumie wszystkie wojny wygrali Islandczycy grożąc że wystąpią z NATO, bo jak wiadomo Islandia jest członkiem NATO, chociaż nie ma ani jednego żołnierza. Brytyjczycy dostali na pocieszenie prawo do poławiania określonej ilości dorszy na potrzeby smażalni i tym samym „Fish” zostało ocalone, przynajmniej na jakiś czas.

Vestmannajer słynie z wulkanu o wyjątkowo prostej jak na Islandię nazwie Eldfell (nie ma porównania z takim na przykład Eyjafjallajökull), który powstał  po tym jak inny wulkan o równie prostej nazwie Helgafell  urządził  mieszkańcom niezłe fajerwerki i trochę zdewastował miasteczko. Wymyślono wówczas metodę zatrzymania gorącej lawy schładzając ją oceaniczną wodą, na co  zużyto podobno 4 miliny ton oceanu. Metoda okazała się nadspodziewanie skuteczna i miasto, a przede wszystkim co ważniejsze port zostały ocalone.  Klęska z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku została przekuta w sukces i teraz mamy przygotowane dla turystów: muzeum wybuchu (wstęp na nasze 60 PLN – można sobie darować) , zwiedzanie wulkanu Eldfell , droga przez lawę na usypaną przez wulkan górkę, która zupełnie szczelna nie jest i z pod kamieni wydobywają się opary siarki bezpośrednio z piekła, na tyle gorące, że można piec kartofle. Wszystko to co roku chce obejrzeć rzesza ludzi , których  przywozi  w tym celu z odległej o 6 mil w lini prostej Islandii. Ta rzesza może przybrać rozmiary kataklizmu w najbliższy weekend, bowiem na wyspach odbędzie się tradycyjny doroczny festiwal na pamiątkę podarowania przez Duńczyków Islandczykom niepodległości, co przypadkiem odbyło się w tym samym roku co odkrycie najdalszego północnego przylądka Europy. Choć była to tylko namiastka niepodległości to świętuję się właśnie tę datę.  Pełną niezależność Islandia przyznała sobie sama na podstawie referendum nikogo o zdanie nie pytając. Duńczycy byli  w tym czasie okupowani przez swoich południowych sąsiadów i niewiele mogli na to poradzić, ale żeby wyjść z twarzą wysłali Islandczykom list gratulacyjny podpisany przez samego Króla Jegomościa.

Tak czy inaczej trzeba się ewakuować, nie po to tu płynęliśmy żeby oglądać tłumy ludzi, niekoniecznie trzeźwych, jako że pijacy to najwierniejsi entuzjaści regionalnych imprez.

Powrót z Vestmannajer do Reykiviku to piłowanie pod wiatr 30-40 kn i falę. Biedny Adrian rozwalił sobie głowę. Postanawiamy wobec tego skrócić żeglowanie i zacumować  w Kevlaviku.  Jako że są tam dwa porty i nie mogliśmy się zdecydować do którego z nich się udać, nieopatrznie poprosiliśmy  o radę Cost Guard. Płyńcie do „starego portu” powiedział Cost Guard, a który z tych dwóch portów jest „stary” tego niestety już nie powiedział, tak czy inaczej  od tej pory mieliśmy przechlapane. Co chwilę  musieliśmy się  meldować, potwierdzać,  że wszystko u nas w porządku,  czujemy się wyśmienicie, nie mamy start w ludziach i sprzęcie. Nie dali nam świętego spokoju dopóki nie ogłosiliśmy przez radio, że właśnie zacumowaliśmy i  jesteśmy  cali i zdrowi . Dobrze że przemilczeliśmy rozbitą głowę Adriana bo pewnie czekałaby na kei karetka i zespół operacyjny, a tak czekał tylko pewien starszy gentleman, którego Cost Guard sprowadził tylko po żeby odebrał od nas cumy. Trochę szkoda że nie sprowadzono orkiestry dętej i cheerleaderek, jak to widziałem kiedy „Fryderyk Chopin” wpływał do Szczecina.

W Kevlawiku założono w szpitalu Adrianowi osiem szwów, przy czym co było bardzo miłe, nikt nie zawracał sobie głowy takimi głupotami jak  ubezpieczenie czy pieniądze. W nagrodę za trudy rejs jedziemy do Blue Lagune ….

Zdjęcia będą w późniejszym terminie , bowiem karta z aparatu została na jachcie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.