O żeglowaniu wzdłuż Portugalii

Wystarczy zmienić kraj a warunki pływania też gwałtownie ulegają zmianie.  Atlantyckie wybrzeże hiszpańskie cieszy rozmaitością. Mamy tu sporo głębokich zatoczek , jakieś wysepki, półwyspy, cypelki, jest się gdzie schować – natomiast wybrzeże portugalskie to linia prosta pozbawiona ciekawszych elementów i pod tym względem trochę przypomina nasze polskie. W zasadzie jedyne miejsca gdzie znajdujemy dogodną przystań to ujścia rzek. Nie mam pojęcia czy uwzględniali to wytyczając portugalskie granice, ale zmiana jest tak znacząca, że nie może być przypadkowa.

Swoją droga to portugalskie granice  wytyczyli już dość dawno, a Portugalia tkwi w obecnym kształcie jakiś tysiąc lat.  I pomyśleć, że  Polska w tym czasie zdążyła być  „od morza do morza”, zniknąć zupełnie i pojawić się ponownie – to się nazywa historia, a tu tutaj nudy, żadnej zmiany, ot  prowincja.

I tak stawaliśmy kolejno w Viana de Casstello na rzece Lima, w Porto na rzece Duoro, Aveiro na Rio Vogua, Lizbonie na rzece Tag, po prawdzie staliśmy jeszcze w Nazare  i Peniche  gdzie żadnej rzeki nie ma, ale to tylko wyjątki potwierdzające regułę. W każdej marinie trzeba było okazać dokumenty jachtu, ubezpieczenie, paszporty, wypełnić stosowny formularz opatrzeć go własnoręcznym podpisem. Dokumenty zostają skserowane i trafiają do archiwum a my  zostajemy wpisani do centralnego sytemu i już w kolejnej marinie wystarczy podać tylko nazwę jachtu a wszystkie dane od razu wyskakują na monitorze, co oczywiście nie zwalnia nas od ponownego okazania dokumentów, ubezpieczenia, paszportów i wypełnienia formularza itd. Komputer komputerem a papier papierem, w końcu tak istotne wydarzenie jak postój jachtu w marinie musi być odnotowane dla przyszłych badaczy, bo  kto by dziś wiedział z którego portu wyruszał Bartolomeo Dias albo  Vasco da Gama w swoją podróż do Indii? Zdarzyło się że w jednym porcie nie dopełniliśmy formalności i nie opłaciliśmy postoju. Bynajmniej nie dlatego byśmy chcieli w  tak haniebny sposób przyoszczędzić marne 20 EU, ale akurat kiedy to nie poszliśmy do biura to było  nieczynne, a to za późno, a to sjesta, a to akurat nikogo nie było.  Nie mogliśmy czekać, czas naglił i wypłynęliśmy pełni wyrzutów sumienia nie uiszczając ( o ile mi wiadomo z nie uiszczania słyną głównie Portugalczycy a szczególnie ci o nazwisku Osculatii).  Jak się okazało martwiliśmy się niesłusznie bo gdy tylko dopłynęliśmy do Lizbony już czekała na nas do zapłacenia faktura. Jak widać Portugalczycy starają się  w pełni kontrolować  swoje wybrzeże. Moja rada dla płynących naszym śladem –  nie pozbywajcie się za szybko rachunków za mariny,  czasami mogą się przydać.

Locja dla portugalskiego wybrzeża jest bardzo prosta i ma tylko jedną zasadę. Gdy pożądanie wieje, a  płyniesz czymś innym niż deska surfingowa to trzymaj się z dala od brzegu, trzymaj się również z dala kiedy nie wieje, ale z głębi Atlantyku nadchodzą spore fale, echa odległych sztormów. Wybrzeże Portugalii słynie z najwyższych na świecie  fal. W Nazare nawet zmierzono taką i wyszło całe 32 metry. Dla przestrogi zamieszczam link do strony (…horror of Portuguese shipwreck) z informacją o tragedii jaka wydarzyła się w Figureira de Foz kilka dni po opuszczeniu przez nas portu, gdzie fala skotłowała i zatopiła całkiem sport trawler. Port został zamknięty  a cumujące w nim jachty uwięzione.

Viana De Castello

Pierwsze miejsce w jakim postawiliśmy stopę na portugalskiej ziemi. Zaparkowaliśmy przy pomoście na rzece Lima i ruszyliśmy w miasto. W miasteczku oczywiście starówka z ładnym rynkiem  i spora górka na którą można wejść na piechotę albo wjechać linową kolejką, podobną do tej na Gubałówkę. Górka nazywa się wzgórzem  świętej Łucji, a na jej szczycie stoi bazylika bliźniaczo podobna do Sacré Coeur ze wzgórza Montmartre w Paryżu . A z górki jak to z górki rozległy widok na miasteczko, rzekę, wybrzeże zwane tu Costa Verde, Ocean i czekającą na odkrycie Portugalię.

Porto na rzece Duoro

Porto to fajne miasteczko. Bardzo nam się podobało i spędziliśmy tam całe dwie doby. Zaparkowaliśmy w marinie na lewym brzegi rzeki Duoro w miejscu którego  nazwa brzmi Vila Nova de Gaja i które kiedyś było składowiskiem beczek (bynajmniej nie pustych) a teraz jest fajną knajpianą dzielnicą gdzie można dobrze i całkiem niedrogo zjeść.

Ponieważ staliśmy na lewym brzegu a miasto jest na prawym – przeprawialiśmy się na drugą stronę  wielkim stalowym nitowanym dwupoziomowym mostem, który nazywa się Dom Luis i przypomina swoją ażurową konstrukcją paryską wieżę Eiffa.  Jak chce się trafić szybciej do centrum trzeba przejść górnym poziomem mostu, a jak się chce rozejrzeć trochę po mieście i samemu wspiąć na wzgórze Penaventosa to dolnym. Zanim dojdzie się do mostu trzeba  minąć port rzeczny, gdzie cumują tradycyjne drewniane  barco  rabelo. Kiedyś  woziły beczki z winem a teraz już tylko turystów, kiedyś były napędzane wiosłami i żaglem albo burłaczone a teraz popychane są silnikami co wcale nie odjęło im specjalnie uroku.  Łaziliśmy po mieście do wyczerpania, o co wcale nie jest trudno bo wszędzie jest tu pod górkę. Przeciskaliśmy się wąskimi brukowanymi uliczkami obwieszonymi praniem niczym chorągwiami wszystkich krajów świata, mijając domki czasami bez specjalnych ozdób a czasami oklejone azulejos. Domki  cokolwiek stare i zaniedbane co tylko dodaje uroku bo jest to miasto prawdziwe z charakterem niepudrowane bez liftingu, które trzeba pokochać takim jakim jest.
O mały włos nie nie ostrzyłem się w takim prawdziwy  męskim  zakładzie fryzjerskim  działającym nie przerwanie co najmniej 100 lat ,  z podnoszonymi skórzanymi fotelami na pedały, z niklowanymi sprzętami, kryształowymi lustrami gdzie na pewno drwiąc z unijnych zakazów (bo jakże by inaczej) golą ostrzoną na pasku brzytwą , ale niestety musiałem zrezygnować widząc przydługi  ogonek chętnych.

Kiedy w tej włóczędze po mieście  opuszczały nas siły, przysiadaliśmy w jakieś ulicznej knajpce na kieliszek Porto. Porto jako trunek wart jest oddzielnego akapitu. Jest mocne i to mi się podoba, ale na ogół jest słodkie i to mi się podoba zdecydowanie mniej, ale jakie było moje zadowolenie kiedy odkryłem białe  porto extra-dry. I to było najlepsze, co prawda jak na extra-dry to nadal było słodkie, ale nadawało się  do wypicia ilości większej niż „one glass”. Dlaczego „one glass” a nie „un copo”,  a no dlatego że wszystkie nazwy związane z porto są angielskie i tak produkcją je kompanie takie jak Taylor’s, Offley, Quarles Harris, Churchill czy Graham’s. w odmianach rubby albo tawny w rodzaju Vintage albo Late Bottled Vintage .

A jak narodziło się  Porto?   (nadal chodzi o alkohol).  A no zrodziło się z wojny, namiętności,  z mieszaniny starego z nowym i wódki z winem.    Warto czasami posmakować jakiejś  odmiany tawny najlepiej Vintage w ciepły słoneczny jesienny dzień w małej knajpce z widokiem na miasto, rzekę Duoro z sunącymi barco rebeilo, Słodycz takiej chwili jest w stanie przyćmić nawet  słodycz samego trunku.
Aveiro na Rio Vouga

Podobno każdy kraj ma swoją Wenecję. W Portugalii rolę takę pełni Aveiro.  Zachachmęci takim opisem postanowiliśmy  obejrzeć własnymi oczami miasteczko portugalskich gondolierów, W Ridsi’e (dla niewtajemniczonych – angielski locja która od południa  kończy się na Gibraltarze)  znaleźliśmy dwie marinki, co prawda z napisem ‚small’. OK może być i mała, w końcu nie jesteśmy wielką jednostką  i pewnie jakoś się wciśniemy, niestety  w praktyce marinki okazały się niezdatne do zawinięcia, płytkie, zapchane motorówkami. Ale zanim to sprawdziliśmy  pływaliśmy po rzece Rio Vogua w tę i z powrotem oczywiście pod silny pływowy prąd, a kiedy słońce już zaszło zakotwiczyliśmy w jakimś ponurym kanale. Oprócz rzeki, kanałów, nadbrzeży mniej lub bardziej przemysłowych nic nie widzieliśmy. Przepłynęliśmy tylko rwącą rzeką  obok miasta o czerwonych dachach od którego oddzielała nas wielka łacha piachu. Następnym razem przyjedziemy tu pociągiem.

Figreira de Foz na Rio Mondego

Miasto starszy wielkimi hotelami ustawionymi wzdłuż plaży, typowy nowoczesny kurort bez charakteru pozbawiony nawet starówki. Wcale tu nie chcieliśmy zawijać z daleka już nam się nie podobało i pewnie byśmy je ominęli szerokim łukiem gdyby nie pewna smutna historia,   Zawinęliśmy tylko z powodu pewnego ptaszka (muchołówka??), który usiadł na łodzi kilka mil od brzegu i nie za bardzo miał siłę wrócić na brzeg. Czasami podrywał się, leciał jakiś czas  w stronę lądu, ale kiedy skalkulował ryzyko  wracał z powrotem na jacht. Na jachcie za to kipiał energią,  był wszędzie, sterował, pomieszkał w wywietrzniku, zajrzał w każdą dziurę od dziobu do rufy, w końcu znużony przysnął,  i nagle, ni z stąd ni zowąd  przewrócił się na bok a wszystkie siły go opuściły go w jednym momencie czym  kompletnie nas zaskoczył. Od tej pory było z nim tylko gorzej. Pomyśleliśmy, że jak postawi nogi na stałym lądzie to mu się polepszy i piłując silnik popłynęliśmy do najbliższego portu czyli do Figueira. Niestety ptaszkowi się nie polepszyło. Korzystając z tego wymuszonego postoju objechaliśmy miasteczko pokładowymi rowerkami ale tak jak można się było tego spodziewać nic ciekawego nie znaleźliśmy.

 
 Nazare Miejsca znane z najwyższych fal, trudno to podejrzewać bo kiedy przypływaliśmy w kompletnej flaucie ocean był nie bardziej wzburzony niż woda w plastikowym basenie koło domu. Samo Nazare to miłe malownicze miasteczko raczej rybackie niż turystyczne i chociaż turystów tu nie brakuje to jakoś nie przeszkadzają, nie wiem czy to specyfika miejsca czy to że już jest  koniec września. Nazare ciągnie się wzdłuż oceanu od portu do wysokiej skały na której stoi wyłożony wewnątrz azulejlos kościół, kapliczka Matki Boskiej  i morska latarnia. Matka boska z Nazare słynie z cudów i była celem pielgrzymek, ale została przyćmiona przez Matke Boską fatimską i trochę popadła w zapomnienie. Rybków od turystów w mieście odróżnia podobno kraciasta koszula, a żony rybaków od turystek siedem noszonych jednocześnie spódnic. Żona rybaka z Nazare zakłada po jednej spódnicy za każdy dzień który jej mąż spędza na oceanie. Trochę to bez sensu lepiej żeby zakładała od razu siedem spódnic pierwszego dnia  i zdejmowała po jednej każdego kolejnego. Mąż miałby wówczas motywację żeby nie siedzieć na rybach dłużej niż 7 dni.  
 
Peniche

To miejsce  w którym byliśmy zdecydowanie za krótko. Jeden wieczór starczył zaledwie na spacer po mieście. Samo Penische leży na półwyspie otoczonym  z trzech stron oceanem i słynie  z  plaż, klifów i fantastycznej fali do surfingu, nic z tego nie zobaczyliśmy, Nie byliśmy też  na żadnej z wsypek pobliskiego  archipelagu  Berlengas. Tak więc Penishe pozostaje miejscem w którym bardziej wymieniamy tego czego nie widzieliśmy, niż to co zobaczyliśmy. Oprócz samego miasteczka zwiedziliśmy wielki rybacki port i stary fort w którym teraz jest muzeum, ale nie tak dawno temu Salazar trzymał swoich politycznych  wrogów, o których chyba nie było trudno bo w Penishe odkryliśmy siedzibę Portugalskiej Partii Komunistycznej i to wcale nie zamaskowaną.

 
Lizbona

Lizbona to oczywiście duże miasto i stolica warta oddzielnego wpisu i możne kiedyś taki napiszę. Teraz tylko tyle że dotarliśmy do mariny Paragu de Nachoes gdzie  pozostawiliśmy Abhayę na zimę, Na koniec, ostatni uroczy wieczór spędziliśmy na pokładzie „Chamsin’a” Moniki i Jerremiego poprzednich właściciel Abhayi, którzy tak się złożyło  towarzyszyli nam w drodze z la Corruny do Lizbony. Po drodze spotykaliśmy się kilkakrotnie w Porto, Figueria de Foz,  Nazare i Penishe. Ostatni odcinek z Penishe do Lizbony płynęliśmy razem burta w burtę. Teraz my wracamy do Warszawy a Chamsin pożegluje najpierw do hiszpańskiej Malagi, następnie na Wyspy Zielonego Przylądka, a potem przez ocean na Karaiby. – stopy wody pod kilem.

Chamsin

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.