La Corune opuściliśmy dokładnie pierwszego dnia jesieni. Co miało się wywiać już się wywiało i teraz należało by oczekiwać spokojnej portugalskiej nortady. Ale w roku El Nino wszystko jest nietypowe (podobno nawet szkockie lato było wyjątkowo deszczowe), tak więc zamiast nortady mamy totalną flautę. Terkot silniczka towarzyszył nam kiedy leniwie przesuwaliśmy Wybrzeżem Śmierci.
Jakby to dramatycznie nie zabrzmiało to płynęło się bardzo przyjemnie po pozbawionym zmarszczek oceanie. Podobno nikt nie wie skąd wzięła się ta nazwa północnych brzegów Hiszpanii. Jedni mówią że od ilości .zalegających na dnie wraków, inni że od rzymskiej nazwy Galicji Finis-terrae – czyli końca świata (znaczy nie ma co dalej płynąć), jeszcze inni że od katastrofy tankowca „Presige” co oczywiście nie może być prawdą bo tankowiec rozbił się kilkanaście lat temu, a nazwa zapewne jest dużo starsza. Costa de Morte doczekało się nawet filmu hiszpańskiego reżysera Lois’a Patiño, który o swojej inspiracji mówił mniej więcej tak:
Filmu niestety nie widziałam, ale jak tylko będę miał okazję obejrzę na pewno , w każdym bądź razie dobrze że powstają takie filmy czerpiące z ludowej tradycji która ma do przekazania liczne ciekawostki i legendy zanim niwelujący zalew współczesności zatopi i zniszczy te świadectwa minionych czasów.
Wybrzeże Śmierci zaczyna się jakieś 20 mil od La Coruny w miejscowości Malpica a kończy tuż przed przylądkiem Finisterra. I na tym odcinku nogę na ziemi postawiliśmy tylko w jednym miejscu a mianowicie w Camarinas. Stanęliśmy na kotwicy w ładnej szerokiej atlantyckiej zatoczce, mogącej pretendować do tytułu kotwicowiska idealnego. Dobrze osłonięte od atlantyckiej fali ale łatwo dostępne, płytkie ale nie za bardzo, szerokie oferujące dużo miejsca ale wykorzystywane zaledwie przez kilka jednostek. Staliśmy obok jachtu BonBon, Julki, Wojtka i dwóch uroczych dziewczynek znajomych z la Coruny. Camarinas posiada co prawda niewielki porcik, ale przy takich warunkach na kotwicę kto by tam z niego korzystał, oprócz tego miasteczko oferuje niewiele, ale tak się składa że coraz bardziej podobają nam się takie miejsca, które nie oferują niczego poza senną prowincjonalna atmosferą, kawałkiem starego miasta, łagodnym klimatem, lokalnym winem za grosze z warzywniaka (1,5 EU), widokiem na port z małej kawiarenki z dobra kawą. Jedyna atrakcja w Camarinas to praktyczne i pomysłowe tradycyjne galisyjskie spichlerze z krzyżykiem na dachu przypominające trochę duże sarkofagi wsparte na kamiennych grzybkach, których kapelusze skutecznie bronią dostępu gryzoniom do zapasów. | |
Przylądek Finisterre który leży już na wybrzeżu Rias Baixas obejrzeliśmy tylko z wody. Finisterre przez długi czas uchodził za najbardziej wysunięty na zachód punkt Europy, z tej racji został nazwany tak jak został. Dalej miała byś już tylko woda. Ostatecznie oficjalnie zdetronizował go portugalski Cabo de Rocka, my natomiast wiemy że to nieprawda bo oczywiście najdalej wysunięty na zachód punkt Europy jest gdzieś na Islandii, ale Islandia jest daleko i nikt się nią nie przejmuje. Finisterre została na pocieszenie nazwa, ale pełni też rolę szczególna, jest ostatnim celem pielgrzymów z Santiago de Compostela którzy wędrują na przylądek żeby tam dostać ostatnią pieczątkę ze szlaku, wykapać się w oceanie, spalić pątnicze ubranie i rozpocząć nowe życie.
Zanim dotarliśmy do Portugalii zatrzymaliśmy się jeszcze w paru miejscach, które wymienię z kronikarskiego obowiązku |
|
Corrubedo
Za Finisterre stajemy na noc w lokalnym rybackim porcie Corrubedo. Porcik już na mapie wydawał się podejrzany. W czasie odpływu w połowie pozbawiony wody, bez ani jednego pomostu, kei, pontonu czy czegokolwiek do czego można by zacumować. Rzeczywistość nie zaskoczyła pozytywnie. Zapchany rybackimi łodziami w zasadzie poza falochronem nie oferuje niczego, ale dobre i to. Wpływamy do środka i rzucamy kotwice, ale nie jest to dobre rozwiązanie, wiatr się rozwiewa i kręci a na myszkowanie nie ma kompletnie tu miejsca. Jak tak dalej pójdzie będziemy obijać się całą noc o najbliższe łodzie. Na szczecie miejscowi rybacy gestem głowy wskazują nam niepozorną bojkę. Bojka choć niewielka utrzymuje całkiem grubą linę przywiązaną do solidnego ciężaru – jesteśmy uratowani. Pozostaje jeszcze wyjąć kotwicę tak aby o nic nie zaczepić, ale i to się o dziwo udaje. Na wycieczkę do osady nie mamy już ochoty jedyne co możemy o niej napisać to to że pomiędzy domami a portem stoi rządek osmaganych wiatrem wystrzępionych palm. |
|
Isla De Cies
Mimo że spędziliśmy tam tylko kilka godzin i nawet nie postaliśmy nogi na lądzie to miejsce warte wzmianki w naszym Abhayowym dzienniku. Isla de Cies to archipelag trzech niewielkich atlantyckich wysepek na hiszpańskim wybrzeżu, z których najczęściej odwiedzana to Isla del Faro, a to z powodu rajskiej plaży Playa de Radas. którą ktoś kiedyś okrzyknął najpiękniejszą plażą na świecie. A jak wiadomo jak coś jest najpiękniejsze to wszyscy chcą to zobaczyć. Nie jest to takie proste bo dostęp do tego rajskiego zakątka jest reglamentowany. Cały archipelag to obszar Galicyjskiego Praku Narodowego Wysp Atlantyku, a restrykcje dostępu dotyczą również żeglarzy. Żeby legalnie się tu zatrzymać trzeba wykupić pozwolenie i to najlepiej ze stosownym wyprzedzeniem, jako że liczba biletów jest ograniczona ( dzienny limit odwiedzających wyspę wynosi 2200 dusz). Ponieważ zadanego biletu nie mieliśmy stanęliśmy więc na kotwicy w cudownej zatoczce tylko na czas popołudniowej sjesty i nie postawiliśmy na wyspie nogi. Później spotkaliśmy w jakimś porcie Anglika który opowiadała że za taki nielegalny postój chcieli mu wlepić 700 EU kary. Na szczęście nikt od nas nic nie chciał. |
|
Osobiście nie mam nic przeciwko restrykcjom. Wyspa położona jest zaledwie pół godziny płynięcia z wielkiego hiszpańskiego Vigo i można by sobie wyobrazić pół miasta wybierającego sie na sobotniego grilla na rajską plażę. Po paru latach wyspę opuściłyby ptaki, potem uschły drzewa, następnie zniknęłaby plaża a w końcu pewnie i sama wyspa, a tak jest szansa na ocalenie tego unikalnego miejsca. Unikalnego bo jest to wyspa która niechybnie kiedyś oderwała się od Karaibów z własnej i nieprzymuszonej woli pożeglowała na wschód. Wszystko na niej jest karaibskie piasek, plaża i turkusowa woda. Może nie karaibskie są tylko drzewa, ale te nie są oryginalne bo wyspę obsadzono ponownie sosnami i eukaliptusami. | |
Bayona
Widok miasta Vigo nie zachęca żeby się tam płynąć. Dużo bardziej po drodze leży oferująca sporą marinę hiszpańska Bayona. Ale cóż to za nazwa? Czyżby stamtąd pochodziły zaprawione ajerkoniakiem lody? Bayona okazała się bardzo sympatycznym średniowiecznym miasteczkiem, z uroczą starówka, szerokim bulwarem i wspaniałym zamkiem Monterreal który na przestrzenni dziejów służył Celtom, Fenicjanom , Rzymianom, Hiszpanom a teraz jest własnością prywatną i służy jako hotel . Zamek jest wielki otoczony potężnymi murami zarówno od lądu i jak i od morza z licznymi galeryjkami z których rozciąga się widok na ocean i archipelag Isle De Cies, ale jego największą zaletą jest to, że stoi tuż obok mariny. Bayona to ostatni port północnej Hiszpanii w którym gościmy i jeżeli jego zadaniem jest wywrzeć jak najlepsze wrażenie na opuszczających bądź przybywających do Galicji żeglarzach to trzeba stwierdzić że wywiązuję się z obowiązków bardzo dobrze |
|
I tyle w temacie hiszpańskiego wybrzeża teraz pora na Portugalię,