Wokół Islandii występują też spore zmieniające kierunek prądy pływowe . Ma to wpływ na falowanie. Czasami przy silniejszych wiatrach fala jest stosunkowo niewielka, a czasami słaby wiatr przy przeciwnym prądzie potrafi wypiętrzyć kilkumetrową falę. Autopilot przy wysokiej fali i baksztagowym kursie niestety sobie nie radzi. Jacht surfując na wierzchołku fali nabiera prędkości i na chwile traci sterowność co powoduje gwałtowne wyostrzenie, czemu trzeba zapobiegać aby nie ustawić się bokiem do fali. Im więcej żagli tym silniej trzeba kontrować sterem. Dlatego sterowaliśmy z Tomkiem na zmianę. Dwa razy weszła nam falka od rufy i wlała nam trochę zimnego Atlantyku do butów.
Dziewczyny w czasie tego etapu odmawiały dwie rzeczy: wyjścia na pokład i modlitwy.
Modlitwy odniosły skutek i w końcu na horyzoncie pokazały się góry pokryte śniegiem – Islandia. Wpływamy do fiordu gdzie wiatr już nie dociera i próbujemy szczęścia w trollingu. Niestety bezskutecznie. W żyłkę zaplątuje się tylko mewa i trzeba sporo zachodu żeby uwolnić pechowe ptaszysko. W końcu się udaje i mewa trochę ociężale ale odlatuje. Przed portem woła nas przez radio Cost Guard. Pytają skąd płyniemy, dokąd, ile ludzi i czy wysłaliśmy faks (?) z informacją o naszym przybyciu i jaki jest nasz ETA (oczekiwany czas przybycia). Na miejscu okazuję się że jest keja dla przeznaczona dla jachtów, o której nie wspomina locja. Trochę się martwiłem gdzie tu staniemy, bo oprócz promowego terminala miał być tylko płytki rybacki porcik. Na razie stoją tam trzy jednostki nie licząc naszej – tłoku nie ma. Kwadrans po założeniu cum zjawia się pani w służbowym uniformie. Wyjmuje z teczki kwity – dwa żółte i jeden różowy, które musimy wypełnić a których treści nikt nie weryfikuje z rzeczywistością. Wszystko odbywa sprawnie w miłej atmosferze na świeżym powietrzu. Pani o dziwo, mimo swojej profesji nie mówi po angielsku co na Islandii jest niezwylke rzadkie. Keja przy której stoimy jest nieosłonięta i fala od przepływających statków trochę tłucze jachtem, ale tak naprawdę tłucze na ranem około piątej kiedy nachodzi front, przed którym udało nam się uciec. Mimo że jesteśmy ładnych kilka mil wewnątrz fiordu dostaje się tu całkiem spora fala i jachty tańczą jak oszalałe w górę i w dół, rwą się na postronkach jak narowiste rumaki, tak że trzeba założyć dodatkowe cumy. Wieje potwornie i do tego pada deszcz. Ciekawe jak jest w tym czasie na oceanie …..brrrr! |
|
Postój w porcie ciekawa rzecz, kosztuje 2000 kr (około 14 EU) za dobę w tym prąd i woda, płaci się maksymalnie za 5 dni a potem można sobie stać ile dusza zapragnie.
W Sydiesfiordur jest terminal promowy, knajpa (piwo prawie 1000 koron czyli ok. 6 EU), supermarket (piwo 300 koron ale 2,5%), kościół, malutkie muzeum techniki (he he), informacja turystyczna z kawą za „co łaska” i Internetem, camping czyli parking i trawnik pod namiot i domek z kiblami, prysznicami, kuchnią i pralką. Od strony turystycznej wygląda to bardzo przyzwoicie. Za to pogoda jest smutna jak wycie psa. Niż rozlokował się na dobre. Wieje wiatr, pada deszcz, jest zimno. Dorotka Iwonka i Tomek lecą samolotem do Reykiawiku gdzie stoi toyotka, a ja odliczając kolejne przypływy i odpływy czekam na poprawę pogody. |