Widać trak już jest, że dobrej pogody jest za mało na całą Islandię, i jak z za krótką kołdrą ,naciągnięta w jednym miejscu robi dziurę w innym a niej tylko chmury i deszcz.
Ponieważ wyprawa została rozdzielona między wschodem a zachodem, widać opatrzność nie mogąc zadowolić wszystkich na raz, najpierw zapewniła komfort wyprawie lądowej żeby biedacy nie mokli w namiotach, a potem kiedy wrócili do Reykiavikyu , przeniosła dobrą pogodę ma wschód żebym mógł zdążyć do Akurieri. Ktoś w górze wyraźnie nas lubi. Po sześciodniowym postoju w Sydesfidur niebo zrobiło się błękitne i pojawiły się chmury typu cumulus. Można ruszać na północ (teraz już rozumiem chytrą politykę płacenia w porcie tylko za 5 pierwszych dni). W ciągu tych kilku dni zrobiłem kilka pożytecznych rzeczy: -skręciłem ponownie stelaż pod panel, który okazuje się trochę rachityczną konstrukcją w konfrontacji z oceaniczną falą i wiatrami . Powypadały śruby i delikatnie mówiąc trochę klekotał. – nabiłem napy i założyłem banerki – osłonki wiatrowe na burty – zrobiłem pranie na kempingu w pralce która pierze i suszarce, która jak się okazało nie suszy. Była tam skarbonka i trzeba był o wrzucić 350 krn za pranie i 350 koron za suszenie. Taniocha. Taniej niż 0,5 litrowe piwo w tutejszej knajpce. Szkoda trochę że nie można naprać na zapas. |
|
I tak wyruszam na północ przyjmując za dar losu baksztagowy wiaterek, taki około 20 knotów.
Na horyzoncie mam klify a za klifami góry pokryte śniegiem , który mimo połowy lata postanowił się nie topić – widać już mu się nie opłaca. Czasami wieje mocniej czasami słabiej ale jest słońce i im bliżej polarnego kręgu tym cieplej. Pierwszego dnia tylko 12 stopni, drugiego dnia 18 a trzeciego na samiutkim podbiegunowym kole 20. Woda też jest coraz cieplejsza najpierw 6 stopni, aby na samym kole osiągnąć zachęcającą do kąpieli temperaturę 11 stopni. |
|
Mijam rozległe zatoki i szerokie wrota fiordów. I tak chciałoby się spenetrować każdą z zatoczek . Zatrzymać się choćby na parę godzin, rzucić wędkę i złowić jakiegoś tłustego dorsza na kolację, ale nie da rady, północne lato jest krótkie a skaliste fiordy przy złej pogodzie mogą okazać się wcale nie takie gościnne.
Za to morze widziałem morze w kolorze, turkusu, szmaragdu, malachitu, ołowiu, granatu i opalizującej bieli. Na godzinkę przed minięciem przylądka Langanes. Tam gdzie Islandia zdecydowanie się kończy, wszystko spowiła mgła, zrobiło się mrocznie i posępnie, i w tej nagłej mgle zrobiłem drugi licząc od Szczecina zwrot przez rufę (pierwszy zrobiłem dzień wcześniej) i Abhaya skierowała się na zachód. Nagle mgła się rozstąpiła, rozbłysła opalowa jasna powierzchnia morza, powoli ukazał się też sam przylądek odsłaniając najpierw mroczne kulisy urwisk, które potem skała za skałą w przebijającym się słońcu zaczynają rozpalać się barwą ciężkiej miedzi. Wiatr słabnie, fala zanika i na morzu pojawiają się tylko niewielkie zmarszczki. Nad samą wodą przelatują klucze ptaków. Na wodzie podskakując na |
|
I tak płynę sobie cicho i powoli wyglądając wielorybów przez tę boską krainę aż do chwili kiedy moje ETA (oczekiwany czas przybycia) na pokładowym komputerku nie pokazuje godziny 0600. Z bólem serca odpalam silnik (oj nie lubię tego), i kiedy dźwięk silnika zakłóca tę pierwotną ciszę, czar pryska a ja kieruję się do portu. Raufarnhovn , gdzie cumuję tradycyjnie godzinkę przed zachodem słońca czyli około 2300. | |
Teraz tu słońce zachodzi około godziny 2400 a wstaje około 0200, czyli środek nocy przypada na godzinę 0100. Oczywiście ani na moment nie robi się ciemno. Słońce i księżyc nie odmierzają czasu kolejnymi zmierzchami i świtami. Tutaj czas po prostu nie płynie, ale rozlany jest bez brzegów jak morze. Z czasem człowiek się przyzwyczaja ale początkowo czuje się z tym tak mało u siebie trochę tak jak na tamtym świecie.
W czasie rejsu odwiedziłem kilka portów zatrzymując się tam na noc. Wszystkie były do siebie podobne. Stają w nich całkiem duże kutry i mniejsze pracowite łodzie rybaków. Nie są to mariny znane z Europy. Tu jachtów nie ma. Czasami zatrzymują się na noc lub dwie jak wędrowne ptaki dla złapania oddechu i cicho niewiadomo kiedy znikają. Tu nikt nie przychodzi po opłatę. Ot poi prostu przybija się do kawałka nadbrzeża zwykle wysokiego skąd trzeba wychodzić na keję po drabinie lub wielkich oponach. Szczególnie w czasie odpływu trzeba wspiąć się nawet 3-4 m. Zazwyczaj nikt się nie pojawia, czasami ktoś pomacha z samochodu i to wszystko. W ciągu 4 dni spotkałem tylko jeden jacht z samotnie żeglującym Belgiem, wyszedł na keje odebrał ode mnie liny zamieniliśmy pięć słów i poszedł do swojej łodzi, rano już go nie było. Popłynął w te stronę, z której ja właśnie przypłynąłem. O porcie w Vopnafjörður czytam w locji poważne ostrzeżenie – z tej miejscowości pochodzą dwie islandzkie miss świata. Na wszelki wypadek zachowuje czujność i nie oddalam się zbytnio od jachtu, który stoi przy kei w gotowości do nagłej ewakuacji. |
|
Ostatni dzień to odcinek z Raufarnhovn na wyspę Hrisey.
O godz. 10.37 godzinę po wypłynięciu z portu zatrzymuje się na kole podbiegunowym (66.33), i dokonuję tradycyjnego chrztu polarnego jako neofita spełniam toast wodą morską i na wszelki wypadek 17 letnią szkocką single malt whisky. Jest ciepło około 18 stopni czyli jest nieźle. Przypływające jachty do Raufarnhovn raportowały (według locji) temperaturę od 0 do 23 stopni. Natomiast woda jest dużo cieplejsza niż na szetlandach gdzie miała tylko 6 stopni. Niestety wiatru nie ma i kotłuje prawie całe 80 mil na silniku. Zatrzymuję się dopiero na wyspie Hrisey w fiordzie prowadzącym do Akurei. |