Fiordy północne uchodzą za najpiękniejsze w całej Islandii. Ponadto mają dodatkową zaletę – wypłycają się na końcach i można tam bezpiecznie rzucić kotwice. Skwapliwie z tego korzystamy i kotwiczymy w dwóch miejscach. Raz w wypłyconej zatoczce Hornvik, zaraz po minięciu skałki będącej europejskim Hornem (tak się nazywa – pewnie dlatego, że bardzo przypomina skałę prawdziwego Hornu) . Miejsce trudno dostępne od strony lądowej, nie dociera tu bowiem żadna droga. Żeby się tu dostać należy przeprawić się przez góry, na co potrzeba w zależności od kondycji od 2 do 4 dni. Mimo to na campingu stoi kilka namiotów. Cały kemping oprócz trawy pod namiot, to drewniana budka z dumnie powiewająca islandzką flagą, pewnie po to żeby nikt przypadkiem nie poczuł się odkrywcą i nie uznał tego skrawka lądu za bezpański i nie wziął go w posiadanie. Na wszelki wypadek gdyby sama flaga okazała się za słabym argumentem, to w budce mieszka jeszcze ktoś w rodzaju strażnika. Niestety bezpowrotnie minęły te czasy, że każdy mężczyzna mógł zająć dla siebie tyle Islandii ile zdołał objechać konno z zapaloną pochodnią, a kobieta tyle ile mogła obejść z krową. My i tak nic nie mogli byśmy zająć bo tak się składa, że nie mamy akurat konia ani krowy, nie wspominając o pochodni.
Przy kempingu kręci się na pół oswojone stadko szarych polarnych lisków. Pogłaskać się co prawda nie dają, ale można z jakimś przysmakiem podejść na odległość wyciągniętej ręki. Liski polarne to podobno jedyny uchodzący za rodzimy gatunek ssaka lądowego na Islandii ostatnimi czasy nawet dość rzadki , wszystkie pozostałe zostały zaimportowane. Ogólnie z dziko żyjącymi lądowymi ssakami nie jest tu najlepiej, oprócz lisków można spotkać jeszcze amerykańskie norki i renifery. Czasami gościnnie zaglądają polarne niedźwiedzie przypływające z Grenlandii, ale ich oczywiście lepiej nie spotykać (jednego takiego wypchanego można obejrzeć sobie w muzeum wielorybów w Húsavik). Zatoczkę otaczają strome brunatne zbocza, z których kaskadowymi wodospadami leje się woda. Wszystko według locji powinno stwarzać zapierający dech w piersiach widok, a to za sprawą podmokłej łąki u nasady gór pokrytej kobiercami kwiatów. Niestety jest już środek krótkiego północnego lata i kwiaty w większości przekwitły , oczy cieszą tylko niebieskie przetaczniki. |
|
Drugie miejsce w którym przyszło nam kotwiczyć, to fiord Lejrufiodur. Stajemy miejscu najbliżej lodowca Dranajolull gdzie można dotrzeć wodą obok francuskiego jachtu zapoznanego już w Akurei. Głębokość ponad 20 metrów to zbyt dużo jak na nasz kotwiczny łańcuch i trzeba dowiązać dodatkową linę. Pomiędzy nami a lodowcem rozpościera się teraz rozległa delta lodowcowych potoków. Spływająca woda nie jest bynajmniej klarowna, po drodze wypłukuje brunatne osady, co nadaje jej kolor herbaty z mlekiem zwanej z francuska bawarką. Woda ta miesza się z zieloną wodą fiordu cokolwiek opieszale i niechętnie tworząc wyraźną słabo przenikającą się zielono-brunatną granicę. Lodowiec Drangajolull ma się bardzo dobrze, i wbrew powszechnym trendom postanowił się nie topić i jest go nadal tyle co przed laty, za co należy mu się szacunek.
|
|
Oczywiście podejmujemy wyprawę w celu dotarcia do lodowca. Startujemy o ósmej rano , według wstępnych szacunków mamy do przejścia około 10 km w obie strony (z grubsza odmierzone cyrklem).
Pierwszy problem to odpływ i płyciutkie kamieniste brzegi z naniesionym przez wodę osadem. Głębokość kilku centymetrów uniemożliwia naszej ekspedycji lądowanie pontonem suchą nogą. Zdejmujemy więc buty i brodząc w lodowatej wodzie wyciągamy ponton na brzeg razem z naszymi paniami (we are realy gentelmens). Dalej ma być prościej. Ruszmy trawersem zielonego zbocza ciągnącego się wzdłuż delty. W dole rozciąga się widok na zielono-szare płaskie jak stół rozlewisko. Połacie soczysto zielonej trawy przecinają wartkie potoki lodowcowej wody niosącej brunatny osady. Z przodu mamy białą połyskującą w słońcu czapę lodowca, z tyłu widok na fiord i stojącą samotnie na kotwicy Abhaję (francuzi odpłynęli), naprzeciw zielone zbocze – niemal lustrzane odbicie tego, którym się właśnie wspinamy. Deltę okupuje łabędzia rodzina, która z góry wygląda trochę jak białe owce na zielonym pastwisku. Ścieżki oczywiści nie ma żadnej. Z czasem trawers robi się coraz stroszmy tak że trzeba użyć czterech kończyn. Wszędzie leje się woda. Zboczem płynie niezliczona ilość strumieni i strumyków. Idziemy w miarę możliwości „po zielonym” unikając kamiennych piargów, które nie dają pewnego oparcia stopom i nie wzbudzają zaufania. O butach nie będę wspominał. Woda z powodzeniem leje się do środka górą, tak więc nogi mamy mokre praktycznie od startu. W planach mieliśmy osiągnięcie grani i dalej po grani do stóp lodowica. Niestety drogę zagrodził spory wodospad, którego sforsowanie przekracza nasze możliwości. Nie da się przeskoczyć, ani „po kamieniach”, a wpław jakoś nie mamy ochoty. Pozostaje go tylko obejść schodząc na sam dół lub wspinając się na grań, co ostatecznie uznajemy za zbyt niebezpieczne. Opuszczamy się więc na dół po śliskiej trawie. Na dole idzie się co prawda łatwiej, ale też „mokrzej” i czasami grzęźniemy w niewielkich bagienkach. Kiedy już zużyliśmy czas przeznaczony na drogę „do lodowca”, i zaczęliśmy zużywać czas przeznaczony „na powrót”, i nie osiągnęliśmy nawet połowy drogi w jedną stronę, zaczyna świtać myśleć o odwrocie. Mówi się trudno. Gorzki smak klęski przegryzamy Prince-Polo, robimy parę zdjęć z Drangajolull w tle i zawracamy. Przesiadając się do pontonu szczęście się do nas uśmiecha, tym razem trafiamy na przypływ, więc bez większych problemów docieramy na jacht. Podnosimy kotwicę i płyniemy do Isafiodor gdzie cumujemy w porcie obok znajomych francuzów, którzy pytają o losy naszej lodowcowej wyprawy. Po drodze w ramach rekompensaty spotykamy sporego wieloryba, który pomachał nam płetwą i zniknął w odmętach. Później czytam w locji, że jeżeli ktoś ma ochotę na wycieczkę na lodowiec Drangajolull, powinien kotwiczyć po przeciwnej stronie fiordu bo tam jest o wiele łatwiejsza droga. No cóż, może następnym razem … |
|