Kanał Kaledoński, Loch Ness i Ben Nevis

Nie ma innej możliwości zamknięcia pętli wokół Szkocji jachtem żaglowym jak przeprawa Kanałem Kaledońskim. Niestety sam kanał nie odcina całej Szkocji równiutko od Anglii, tak więc po stronie nieopływanej zostaje  Aberdeen  i całe pełne pól golfowych wschodnie wybrzeże  aż po sam Edinburg, tam Abhaya nie dotarła (nie znaczy że tam nas nie było).  Kanał odcina za to prawie równo Highland od Lowlandu lub jak kto woli górali od ceprów.

 

Kiedyś tymi góralami byli Piktowie którzy bronili się przed Szkotami, potem Szkoci którzy bronili się przed Wikingami, a potem wszyscy wspólnie 
bronili się przed Anglikami. Górale ubierali się w kraciaste tartany i czasami wyrzynali się nawzajem tępiąc z zapałem tych inaczej kratkowanych,  
a jak nie walczyli,  pędzili pokątnie tutejszy bimber z braku czego innego zaprawiany torfem i tak wynaleźli whisky.  
Sam kanał zaczyna się w zbudowanym z różowego granitu Inverness 
i ciągnie się wzdłuż płyciutkiej rzeki Ness do słynnego Loch Ness,
a potem przez kilka mniejszych jeziorek i ostatecznie kończy śluzą 
w Corpach niedaleko Fort William.  Rzeka Ness to zbliża się do oddala 
od kanału, a czasami łączy się w jednym wspólnym korycie.  
Najciekawiej jest wtedy kiedy płynie się ponad powierzchnia rzeki,  
a woda z kanału przelewa sie bokami uciekając do swojego 
pierwotnego nurtu . Na rzece wędkarze stojąc po pas w wodzie łapią 
pstrągi na muchę zarzucając przynętę w pełnych gracji  wyrafinowanych
taneczny  ruchach, dookoła wznoszą się łagodne wzgórza porośnięte 
świerkowymi lasami, i jak to w kanale  co pewien czas trzeba przeprawić
się przez jedną, albo kilka połączonych w kaskadę śluz.
A nie idzie to szybko. Ponieważ w pływaniu po kanałach mam już jako 
takie doświadczenie to mogę zrobić porównanie. Na takim na przykład  
kanale Gotta wyglądało to mniej więcej  tak: podpływamy pod śluzę, 
jeżeli akurat pali się zielone światełko wpływamy do śluzy wraz 
z innymi łódkami na zasadzie "ile wejdzie", od razu zostajemy obsłużeni 
i możemy płynąć dalej.

Kanał i rzeka Ness

Na kanale kaledońskim nie jest tak prosto. Zanim podpłyniemy pod śluzę wołamy już z odległości kilku mil przez radio informując,
że mamy zamiar się przeprawić, po czym dostajemy odpowiedź z której nie rozumiemy żadnego słowa, a kiedy już dotrzemy  pod  śluzę 
to niewiadomo dlaczego  zawsze musi odbywać się śluzowanie tych płynących w przeciwnym kierunku, przybijamy więc do pomostu 
i cierpliwie czekamy. Kiedy w końcu śluza się opróżnia a my stoimy pod parą gotowi do ruszenia,  dowiadujemy się że właśnie zaczyna się 
godzinna przerwa na lunch, która z reguły trawa dwie  godziny. To znaczy sama przerwa trwa godzinę,  ale przygotowanie do przerwy 
i etap startowy po przerwie zajmują po pół godziny.  Następnie Pan śluzowy lub Pani śluzówka osobiście  odwiedza wszystkich  oczekujących,  
żeby ustalić warunki śluzowania czyli: kto wpływa pierwszy, kto ostatni, kto cumuje prawą a kto lewą burtą. Po ustaleniu szczegółów  
śluzowy lub śluzówka najwolniej jak potrafi udaje sie na stanowisko. I kiedy już w końcu znajdziemy się po drugiej stronie, 
akurat jest już taka godzina, że zaliczenie kolejnej  śluzy nie ma  żadnych szans bo wszyscy rozchodzą się do domu o godzinie 1800,
a my musimy poszukać sobie miejsca na nocleg, jako że żegluga w nocy po kanale jest "prohibited'.
I tak cała przeprawa zajęła nam 4 dni co uznajemy za niezły wynik, 
a Abhaya kolejno zatrzymywała się na noc: 
w Inveness za pierwszą  śluzą, na jeziorze Loch Ness na jedynej bojce, 
na Loch Oich przy  nazwijmy to ośrodku wypoczynkowym do złudzenia 
przypominającego nasz ośrodek FWP z epoki późnego Gierka 
(niestety nie było tam  żadnych "facilities",  ale za to jak w każdym 
szanującym się  ośrodku FWP był stół do ping-ponga) , aż w końcu 
stanęliśmy przed ostatnią śluzą w Corpach. Ze wszystkich tych miejsc 
najpiękniej było na Loch Ness u stóp zamku Ureghard. 
Była tęcza nad zamkiem przy zachodzącym słońcu, księżycowa noc 
i wspaniały mglisty poranek. Samo jezioro jest ogromne, długie 
i wąskie, z wyjątkiem zatoczki pod zamkiem raczej mało 
romantyczne,  bo jak wiadomo romantyczne mogą 
być tylko jeziora małe.  Po samym jeziorze kursują stateczki , 
których nazwy zadziornie odwołują się do jakobickiej tradycji 
a są to "Jacobite Quinn", "Jacobite Rebel"; "Jacobite Warior". 
Na jeziorze duło oczywiście z zachodu, tak że na popływanie 
na żaglach nie było praktycznie żadnych szans.

Zamek Ureghard

Loch Nerss

Przystań przy zamku Ureghard

Z Corpach pojechaliśmy pociągiem do Fort William, skąd startuje szeroka
ścieżka prowadząca na szczyt munrosa wszystkich munrosów 
czyli Ben Nevis. Zdobycie góry  nie przyszło łatwo. Wiał potężny wiatr, 
przez cała drogę lał deszcz i ta lejąca się woda pod ciśnieniem 
wpychała się w każdą najmniejszą nawet dziurę w ubraniu, 
tak że niewiele miejsc pozostawałosuchych na człowieku. 
Mimo to nie brakowało potencjalnych zdobywców w każdym wieku 
i rożnych odcieniach skóry. Ben Nevis to symbol i chyba każdy 
Brytyjczyk musi tu być przynajmniej raz w życiu jak muzułmanin  
w Mekce, żyd w Jerozolimie a  polak na Gubałówce.  
Najstarszy ze zdobywców miał co najmniej  80 lat. 
Uśmiechnięty starszy gentleman ubrany w śnieżnobiałą koszulę 
i elegancką kamizelkę z hebrydzkiego tweedu wspierany 
przez dwóch młodzieńców pioł się powoli do góry. Nie wiem jak wysoko
udało mu się wspiąć, ale ma nadzieje że doszedł na sam szczyt 
szczęśliwie wrócił i teraz będzie mógł spokojnie przeżyć resztę dni 
- Ben Nevis został zaliczony.

Przed ostatnią śluzą i widok na Ben Nevis

Widok z Ben Nevis na dolinkę

Ben Nevis – szczyt

Sama droga na szczyt nie przedstawia większych trudności i przy ciut lepszej pogodzie można by ja uznać za 
miłą wycieczkę. Na szczycie mgła i wyłaniające się z niej  ruiny dawnej stacji meteorologicznej dającej teraz 
jako takie schronienie przed wiatrem, obowiązkowa pamiątkowa fotka i odwrót. Dwie godziny do dołu 
i człowiekowi smakuje nawet "Chip & Fish" z panierką w schronisku u podnóża spożyty pod obrazem 
przedstawiającym samego sir Hughona Munro .

 

 

 

 

Rejs kończymy 3 mile przed Oban w marinie Dunstafinage, a to z tego powodu że marina w Oban jest na wyspie skąd pierwszy prom odpływa o dziewiątej rano a my w tym czasie powinniśmy byś gdzieś w połowie drogi do Glasgow (gdzie byliśmy faktycznie – to już inna historia) i tak oto do zamknięcia pełnej pętli wokół Szkocji zabrakło mi tych trzech mil.

Cel nie został zrealizowany, cały sezon na nic, trzeba będzie kiedyś powtórzyć wyprawę.