Cork to przyjemne miasteczko, ale nie ma w nim za wiele do roboty, o ile ktoś nie zamierza studiować zawiłej historii regionu. Jak każde miasteczko ma ratusz, parę kościołów, katedrę, uniwersytet i kilka pubów. Kiedyś miało jeszcze bibliotekę ale spłonęła w wielkiej pożodze, przy okazji spłonęła też spora cześć miasta.
Ponieważ do dzisiaj nie wiadomo "Who burned Cork city?” , to lepiej szybko się stąd ewakuować, żeby przypadkiem nie było na nas. Ale wydostać się z Cork nie jest łatwo, trzeba płynąć kilkanaście mil rzeką Lee zanim dotrze się do Atlantyku, albo jak kto woli do morza Celtyckiego. Po drodze trzeba minąć miasto Cobh ostatni nomen omen port Titanica, skąd ewakuowało się do Ameryki połowę Irlandczyków w czasach kiedy jeszcze było tam lepiej niż tutaj, potem przepłynąć obok Crosshaven słynnego z najstarszego na świecie Jacht Klubu, który uparcie tkwi przy nazwie Królewskiego , mimo że Irlandczycy już od jakieś czasu nie są już poddanymi królowej i w końcu przedostać się przez wąskie ujście na Celtyckie morze. Morze Celtyckie to takie morze, którego żadna cieśnina, żaden choćby najmniejszy przesmyk nie oddziela od otwartego oceanu, dlatego niektórzy uważają że go po prostu nie ma. My przychylamy się jednak do koncepcji uznającej istnienie morza Celtyckiego jako wydzielonego obszaru, tym sposobem na naszej rucie zaliczymy dwa akweny zamiast jednego. |
|
W tym płytkim szelfowym morzu roi się od ryb, delfinów, wielorybów,
kutrów i wraków ze słynna Lusitanią na czele. Delfiny towarzyszą nam
przez wiele godzin ocierając się niemal o burty, czasami dla sportu
nurkują pod kilem - musi się im strasznie nudzić. W zasadzie
moglibyśmy wiązać je parami, albo może lepiej czwórkami i zrobić coś
w rodzaju zaprzęgu - to dopiero byłaby jazda! Dziwne, że jeszcze na to
nie wpadł, a nawet sam Posejdon w swoim rydwanie wolał konie.
Podobno to inteligentne zwierzęta i na pewno dałoby się jakoś sterować.
Z czasem znikają wieloryby, potem delfiny a w końcu i kutry - zostajemy na oceanie sami z wirusowym zapaleniem jelit do towarzystwa. Sprawiedliwie jak na ludzi morza przystało dzielimy się wachtami, jedzeniem, sraczką i głodówką. Irlandia żegna nas typową szkocką pogodą, do której co prawda już przywykliśmy, ale trochę nam się znudziła. Przez prawie dwie doby płyniemy wzdłuż Biskajskiej Zatoki, napędzani wiejącym dość rzadkim w tym rejonie południowo -wschodnim wiatrem. Trzeciego dnia wypogadza się, wiatr cichnie, z za chmur wychodzi słońce, robi się przyjemnie ciepło, jednocześnie gdzieś z głębi oceanu nadciągają wielkie, kilkumetrowe fale, niezwykle długie i łagodne coś jakby nasze poczciwe Beskidy. Taki widok z pokładu niewielkie łupiny unoszonej na szczyty i łagodnie opuszczonej w głębokie doliny działa absolutnie hipnotyzująco, a uczucie towarzyszące tej hipnozie najbardziej chyba przypomina to, które doświadczmy w kontakcie z wielkim, groźnym zwierzęciem, które nie wiedzieć czemu na kilka chwil łagodnieje i pozwala drapać się za uszami. Coś o tym wiem, bo kiedyś karmiłem z ręki żyrafę. Takich rzeczy się nie zapomina. W połowie drogi znowu wysiadł kibelek i to było bardzo smutne. Wieczorem zaczyna coś niecoś przywiewać. Wiatr odkręca się, nabiera
mocy i powoli zaczyna wciskać nas w zatokę. W zamyśle miał być
szybki przelot do Lizbony, ale w tych warunkach robi się to powoli
co najmniej problematyczne. Prognoza też nie nastraja optymistycznie
i wizyta w hiszpańskiej la Coruna staje się coraz bardziej pożądana.
Jeszcze tylko slalom gigant między statkami, jeden hals, drugi, zwrot
i ... koniec wiatru.
|
|
To że wiatr się zmieni wiedzieliśmy z sms'owej prognozy, ale ponieważ
nie zmienił się o umówionej godzinie, to założyliśmy że jeszcze trochę
powieje po staremu, ale 'wiatr dmie kędy chce' i zmiana nastąpiła
idealnie w tym momencie kiedy robiliśmy zwrot, co zepsuło nam
kompletnie manewr, który - co tu dużo mówić - wyszedł żałośnie.
Zaczęło wiać z NW prawie od rufy, czyli niby ok, ale wiało tak
niemrawo i bez przekonania, że morze siłą inercji falowało jeszcze
wiele godzin po staremu. Nie sposób było utrzymać kurs, płynąc
tylko na żaglach mając na burcie kąśliwą boczną martwą falę.
Ostatnią nockę przelecieliśmy na silniczku czując na karku oddech
nadciągającego sztormu.
I tym to sposobem dnia piątego o brzasku w siąpiącym deszczu
przybiliśmy do brzegów słonecznej Hiszpanii. Co prawda La Coruna
to najbardziej na północ wysunięty jej kawałek, taki hiszpański
biegun północny, ale w porównaniu ze Szkocją jest tu naprawdę
ciepło, można powiedzieć że nawet jak jest zimno - to jest ciepło,
bo tutejsze zimno jest zupełnie inne od tego irlandzkiego czy
szkockiego.
Pobyt w la Corunie upłynął pod znakiem życia towarzyskiego.
Szalejący przy przylądku Filiestree sztorm zgromadził w pocie całkiem
sporą flotylle jachtów w tym kilka pod Polską banderą z największym
"Kapitanem Głowackim" na czele.
W marinie rolę klubo-kawiarni dla zgromadzonych rodaków wzięła
na siebie messa jachtu pływającego jeszcze (świeżo zakupiony) pod
słoweńska banderą. Dzielność morska tej ponad 40-stopowej jednostki
z obciętym masztem, fokiem od kadeta i sztukowanymi wantami została
znacznie podniesiona za pomocą srebrnej taśmy i budowlanych ścisków.
Na jej widok każdy inspektor urzędu morskiego w naszej ojczyźnie
niczym krytyk z "Misia" wyrwałby sobie wszystkie włosy z głowy.
Najbardziej jednak niesamowite było spotkanie z Moniką i Jerome byłymi właścicielami Abhay'i, która kiedy była ich własnością nazywała się "Charlotte". W czasie kiedy kupowałem od nich jacht, oni u tego samego agenta finalizowali zakup kolejnego trochę większego, 42-stopowego Hallberga, zgodnie z zasadą "If you had HR, you will never buy any other make", a wszytko to odbyło się 3 tys. kilometrów stąd, trzy lata temu gdzieś pod Sztokholmem, a teraz oba jachty Abhaya i Chamsiin cumują vis a vis w hiszpańskim porcie. Jak widać łodź to nie góra i z drugą łodzią zawsze się zejdzie, a rzucane na pożegnanie "gdzieś kiedyś na morzu" nie musi być pobożnym życzeniem. Sztorm trzymał nas w La Corunie cały tydzień, a my włóczyliśmy
się po mieście, które z dnia na dzień stawało się bardziej znajome.
Jako bogobojni żeglarze odbyliśmy też pielgrzymkę do Santiago
de Compostela. Na miejscu - co bardzo na zasmuciło - okazało się,
że nie przysługuje nam paszport pielgrzyma.
Taki paszport przysługuje tym co przejdą co najmniej 100 km na
piechtę albo przejadą 200 km rowerem lub konno, o tym ile trzeba
przepłynąć mil po oceanie w małej łupinie żeby być uznanym za pątnika?
- regulamin niestety milczy. Trudno.
|
|
Ponieważ nie mieliśmy paszportu to nie mieliśmy również przywileju bez-kolejkowego wejścia do bazyliki, swoje musieliśmy odstać w dłłłługiej kolejce zanim udało nam się stanąć przy grobie, w którym to podobno złożono doczesne szczątki św. Jakuba. Podobno – bo sprawa nie jest do końca jasna, kiedy Jerozolima dostał się w ręce niewiernych przywieziono ciało Jakuba do miasta Iria w Hiszpanii, tam św. Jakub gdzieś się zawieruszył i odnalazł się dopiero po ośmiu wiekach przy czym nie obyło się bez boskiej ingerencji. Spadające gwiazdy wskazały miejsce pochówku świętego lokalnemu pustelnikowi, gdzieś tutaj w okolicy wówczas zwanej ‚Campus Stella’. Ale nie bądźmy ludźmi małej wiary i nie poddajmy w wątpliwość wielowiekowej tradycji potwierdzonej licznymi cudami, tym bardzie że św. Jakub jest patronem Hiszpanii i Portugalii gdzie zamierzamy spędzić trochę czasu, a na dodatek nosi przydomek ‚Matamaros’ czyli pogromcy Maurów, i jako taki może się jeszcze bardzo przydać i to w niedalekiej przyszłości. | |