Relacja z rejsu dookoła wyspy Mull i szczęśliwego powrotu do Glasgow

Pogoda miała się poprawić i poprawiła się. Przede wszystkim wiatr zelżał zdecydowanie i kolejną noc można było planować na kotwicy. Wybrałem zakątek zwany Clachan Anchorage na północnym cyplu wyspy-niewyspy Seil (przypływ-odpływ). Bardzo uroczy zakątek dobrze osłonięty ze wszystkich stron.

 

Do Oban dotarliśmy następnego dnia. Marina położona trochę niewygodnie, na wyspie. Do miasta trzeba płynąć darmowym promikiem, który kursuje co godzinę. Pierwszy o 7 ostatni o 22. W takich warunkach trudno zabalować w porcie, a jest gdzie. Atrakcją jest niewątpliwie rzymskie Koloseum, zamek i destylarnia. Nam udało się zwiedzić jedynie wypożyczalnię samochodów, Tesco, Fish & Chips Bar i Pub na przystani promowej. Dostaliśmy za to darmowy koncert szkockiej muzyki na dudach i bębnach w wykonaniu lokalnych gimnazjalistów. Pełen szacunek.

Mnie bez reszty pochłonął Ford Fiesta kierowany z siedzenia pasażera. Sue moja mailowa znajoma z Hazelbank Motors była równie miła w realu, jak w mailach i rozmawiając ciągle przez telefon, wręczyła kluczyki, pobrała niższą opłatę niż zapowiadała wcześniej, po czym życzyła szerokiej drogi. To ostatnie życzenie w Szkocji nabiera bardzo praktycznego znaczenia, bo jak się niebawem okazało, większość tutejszych dróg to „single truck road”, czyli droga z jednym wspólnym pasem ruchu dla obu kierunków, z mijankami co kilkaset metrów. 

Do tego trzeba kierować z siedzenia pasażera. Pierwszy kurs z wypożyczalni do Tesco, czyli jakieś 500 m w linii prostej, zajął mi ponad pół godziny i przebyłem przy tym przynajmniej 3 kilometry. Zaczynam się jednak przyzwyczajać. Najważniejsze, że ułożenie pedałów jest takie samo.

„Poranny” prom z mariny do miasta jest jednak nie o siódmej, a dopiero o dziewiątej. Robimy wiec prom z ABHAY’i, cumowanie do boi, przesiadka na samochód i w drogę na lotnisko. Google mówi, że mamy 2 godziny drogi, ale Google, jak i my, nie wie co to „single truck road”. Tu ważna uwaga dla przyszłych ekip: trasę Oban-Glasgow trzeba planować na 3 godziny jazdy, trasę w przeciwną stronę na 4, ale o tym za chwilę. Szczęśliwie na lotnisko wjeżdża się łatwo, jest specjalny pas dla samochodów odwożących podróżnych. Zdążamy w ostatniej chwili.
Nowa załoga pojawiła się w hali przylotów nim zdążyłem wypić kawę. Przylecieli radośni i uśmiechnięci z jedną, ale za to przeogromną walizą, która o dziwo idealnie wpasowała się do bagażnika Fiesty. Wąska droga do Oban w odróżnieniu od tej porannej pośpiesznej dżdżystej i mglistej, tym razem była słoneczna i relaksująca, a widoki przecudne. Droga wiedzie przez „Loch Lemond & The Trossachs National Park” i naprawdę warto nie spieszyć się z jej pokonaniem. Bardzo polecam zgłodniałym podróżnym przystanek w „The Drovers Inn”. Ponad 300 letni kamienny zajazd poraża patyną, atmosferą, smakiem i żarem buchającym z kominka. Jeśli już, to właśnie tu należy zamówić HAGGIS.

Samochód zdążamy oddać tuż przed 1700, z rozliczeniem paliwa „na oko” nie ma problemu. Hazelbank Motors z Oban jest jak najbardziej godny polecenia. Do tego zlokalizowany tuż obok olbrzymiego Tesco, gdzie robimy zakupy praktycznie na cały tydzień rejsu. Przeraża widok dwóch wypchanych wózków, które zamierzamy przepuścić przez nasze żołądki. Na pocieszenie rachunek wydaje się być całkiem umiarkowany. Starcza nawet na taksówkę, by dowieźć to wszystko na jacht.

Jest czwarta rano, piątek. W nocy z piątku na sobotę zapowiadają sztorm do 10 B. Na razie cisza przed burzą, flauta. O 0430 oddaję cumy, wychodzę z Oban i kieruję się pod prąd na zachód wzdłuż Isle of Mull. Po szóstej będzie wysoka woda i od tego czasu prąd będzie moim sprzymierzeńcem. Dziewczyny śpią, pomaga mi Mirek. Zważywszy na porę, jakoś dziwnie rześki. Dla Mirka 2200 to już późna noc, a 0800 to wczesny ranek. Chyba po prostu nie miał jeszcze sposobności doznawać godziny czwartej na jawie. 
Po sześciu godzinach na wodzie zbliżamy się do zachodniego cypla Mull i płytkiego przejścia pomiędzy Mull i Iona. Od południowego zachodu wieje już całkiem poważnie. Idziemy na foku na bocznej fali. Połowa załogi już dzieli się z Neptunem śniadaniem. Mirek zagoniony do steru przetrwał kryzys. Na wysokości mojej wypatrzonej na googlowej mapie zatopionej pomiędzy skałami zatoczki dopychający do brzegu wiatr dochodzi w porywach do 30 węzłów. Marzenie o karaibskiej plaży szkockiego wybrzeża pozostaje niespełnione. Wykręcamy na północ, wiatr natychmiast słabnie. Przesmyk przy Iona okazuje się nie taki płytki jak myślałem, ale nie ma żadnego pomostu, ani nawet jednej boi. Zwiedzanie Iona Abbey – kolebki chrześcijaństwa na wyspach – z chorą załogą, sporym wciąż wietrze i jachtem na kotwicy, nie miało raczej sensu. Płyniemy dalej. Do Staffa docieram pełnym wiatrem 3B pod fokiem z jednej i kliwrem z drugiej burty, błękitem nad głową, kompletem załogi na pokładzie wypatrującym przez lornety maskonurów na pionowych skałach wyspy. Przepływamy bliziutko granicą 5 m głębokości, ale bez przystanku. Zresztą, pod wejściem do jaskiń tłoczno od motorówek z turystami.
Po 12 godzinach żeglugi i przebyciu ponad 50 MM wyraźnie posuwamy się już na wschód. Sztorm jest jednak blisko. Nad Mull robi się czarno, a wiatr zaczyna wiać w stronę tego czarnego. Czarne zasysa pod siebie powietrze jak odkurzacz. Tego nie lubię. Ponownie pełen sztormiak, kamizelka, ref na jedna trzecią foka i czekam. Najpierw dmuchnęło kilka razy rozpędzając jacht do 8 węzłów, następnie sieknęło gradem, wszczynając niemiłosierny hałas, aż w końcu … zaczęło się przejaśniać. Do Tobermory wpływamy ok 1930 w słońcu, z lekką bryzą pozostawiwszy za sobą ponad 65 MM kilwateru. Jak na inaugurację młodej załogi, uważam że to imponujący wynik.
Pierwszy dzień zaowocował jeszcze pewną zmianą organizacyjną. Wachta Magdy z Julą została przeorganizowana i stała się wachtą Juli z Magdą. Dla jasności to nie Magdy morskie dolegliwości były tego przyczyną. Trafne uwagi Juli co do ustawienia żagli, rozbroiły mnie zupełnie. Do tej pory raczej mało kto zauważał w ogóle, że żagle stanowią podstawowy napęd jachtu. 
Tobermory jest urocze, kolorowe i przyjazne. To pierwszy szkocki ląd, na jakim stanąłem w zeszłym sezonie po sześciu dobach żeglugi non stop w trudnych warunkach z Islandii. Tobermory ogrzało mnie, umyło, nakarmiło najlepszym Fish & Chips ever. Mam więc do niej stosunek emocjonalny. Nawiasem mówiąc tutejsze Fish & Chips z budy na pirsie rybackim jest w dalszym ciągu najlepsze, a bywają one różne. Na dworcu w Glasgow podano mi rybę w panierce twardej jak muszla.
Gdy udało mi się w końcu ją przebić i dostać do środka, to aż krzyknąłem „there is nothing inside!!!”. Kelner aż się pochylił wpatrując w lekko parującą jamę, aż w końcu wypatrzył w środku kawalątek skulonego rybiego mięsa. W Oban natomiast tradycyjnie podawane w gazecie proste danie dokerów i rybaków serwowane było na wielkich białych talerzach ze srebrną zastawą i przy świecach.
Marina w Tobermory się zepsuła. Prysznice i toalety zamykają o 2100 i do rana trzeba sobie radzić na własną rękę. Ciekawe, jaki skutek ma to na czystość wody w zatoce? Ze wszech miar godny polecenia jest za to Mackay’s Garage. To warsztat samochodowy, w którym można zlecić drobne naprawy urządzeń jachtu lub wykonać je samemu, kupić paliwo do jachtu, wypożyczyć samochód. My wypożyczyliśmy sporego Vaxhala za 40£. 
Trasę pierwszej górskiej wycieczki wyszukałem na portalu www.walkhighlands.co.uk. Portal opisuje piesze szlaki turystyczne Szkocji. Precyzyjnie, krótko, z namiarami GPS i dokładnymi mapami topograficznymi. Uraczyliśmy się dwoma godzinami wędrówki w mżawce po ścieżkach, strumykach, zboczach, do górskiego jeziorka, szczytu i huraganu na nim (wszak miał być sztorm). Na lądzie nie taki jednak straszny, a zabawa w kładzenie się na wietrze, czy podskoki z serfowaniem w powietrzu były przednie. Na deser dostaliśmy zamek nad klifem w promieniach zachodzącego słońca.
Będąc na Mull trzeba również zwiedzić położony na południowym skraju wyspy Zamek Duart . Nie jest to może przesadnie wielka, ani bogata rezydencja, ale klimat ma. O gości dbają dwie szacowne damy z klanu Maclean, pasujące jak ulał do rodowych sreber, obrazów przodków na ścianach, a nawet do dogorywających w lochach oficerów z Hiszpańskiej Armady. 
Dobra kalibracja głębokościomierza to podstawa bezpiecznego kotwiczenia na wodach pływowych. Zakotwiczyliśmy na siedmiu metrach jakaś godzinę po wysokiej wodzie. Obudziłem się w dziwnym przechyle jakby od mocnego wiatru z burty, ale na dworze było cicho, woda bez zmarszczki. Głębokościomierz pokazuje trzy metry, a my stoimy na dnie. Szczęśliwie jak wspomniałem cisza. W kabinie rufowej jakiś rumor. Po chwili pojawia się Mirek. Podobno Magda spadła z łóżka i tez uznała, że jest coś nie tak. Czekam na przypływ. O 0600 ponownie mamy dodatnią pływalność. Skracam kotwicę i idę spać.
Lawiruję pomiędzy wyspami na skróty, by po drodze do Crinan ponownie zacumować w Craobh i w końcu zatankować paliwo. Tuż przed mariną na skalistej wysepce Magda wypatruje fokę. Zaraz następną i jeszcze jedną. i jeszcze … Zawracam i powolutku na minimalnych obrotach podchodzę bliżej. Na skałach wyleguje się cała kolonia. Martyna oderwana od książki, chłonie wąsate indywidua przez lornetkę. Oderwanie Martyny od książki to sztuka nie lada. Skutecznie udaje mi się to jedynie wtedy, gdy przekazuję w jej ręce ster jachtu. Wspięta na palcach, stojąc na ławkach po obu stronach szturwału pilnuje wtedy kursu z precyzją autopilota. Pozostałe czynności zwykła robić, nie przerywając czytania. Tak więc foki to wydarzenie szczególnie ważne dla niej. Zgodziła się wziąć udział w rejsie, przerywając szkołę, jedynie po to by zobaczyć maskonury, delfiny, wieloryby i foki. Rejs dobiegał już końca i jej plany w najmniejszej nawet cząstce nie zrealizowały się. Był co prawda jeden orzeł wysoko na drzewie, ale podejrzewamy, że był on sztuczny i przyczepiony przez jedną z firm organizujących wycieczki „wild life” po Mull i okolicy.   Teraz mamy prawdziwe foki w olbrzymiej ilości grzejące się na skałach i pluskające w wodzie. To całkowicie odmienia oblicze żeglarstwa !!! Po kilku nawrotach wycofujemy się delikatnie i wchodzimy do Craobh. Po długich poszukiwaniach pompowego, napełniamy bak, ale jest już trochę późno.
Do śluzy w Crinan podpływamy 10 minut po czasie. Możemy zacumować w śluzie pod wodospadem przelewającej się nad wrotami wody. Wodny pył unosi się wokół. Uzdrowisko z darmową inhalacją.
Kanał Crinan przechodzić będę trzeci raz, ale dopiero ostatnio wypatrzyłem ciekawy pieszy szlak przez „Szkocki Las Deszczowy”. Ciekawe? Tak ciekawe, choć Jula twierdzi, że deszczowy to on wcale nie jest, a jedynie podmokły. Dwadzieścia centymetrów gruntu, poprzerastanego niezliczonymi korzeniami, na litej skale zachowuje się jak gąbka. Mchy porastają wszystko, kamienie, pnie, konary, gałęzie, chyba nawet gdzieniegdzie liście. Morze zieleni, złota i błękitu. Ścieżki pną się schodami w górę, meandrują pomiędzy kępami, zsuwają się w dół, by z chwilę wystrzelić ku szczytowi. Jest pięknie.Bardzo uważajcie, robiąc zakupy w Crinan Chandlery przy stoczni. Skończył się nam gaz. Polska butla przywieziona tu ze Szczecina via Islandia jest oczywiście do wyrzucenia, bo UE wie, jaki kształt powinien mieć banan, ale nie wie, jaki gwint i reduktor powinna mieć butla z gazem. W efekcie w każdym kraju ma inny. Na jachcie mam reduktor campigaz, który chyba jako jedyny jest używany w kilku krajach. Campigaz ma jednak butle za małe jak na potrzeby wyprawy. Kupuję więc butlę campigaz jako rezerwę i standardową angielską butlę 7 kG z reduktorem do niej. Po konsultacjach dwóch osób udaje mi się zostawić naszą pustą butlę jako złom. Na jachcie okazuje się, że kupiony reduktor do angielskiej butli nie pasuje do angielskiej butli. Wracamy do sklepi i długo tłumaczymy, że nie potrzebujemy jakiejś przejściówki, a tylko reduktor do angielskiej butli, który pasuje do angielskiej butli. W końcu do sprzedawców dotarło, że takowe się skończyły.
Pod ostatnie śluzy podpłynęliśmy na 40 min przed czasem, ale tym razem i to nie wystarczyło. Bardzo długo operator śluzy tłumaczył nam, dlaczego nie może nas puścić dalej. Im bardziej się przy tym irytowałem, tym bardziej ów jegomość przechodził na coraz to odleglejsze dialekty szkockiego języka. Gdy się żegnaliśmy, używał już chyba gwary z północno zachodnich krańców Hebrydów Zewnętrznych. Zostaliśmy więc na noc w kanale. „Dzień dobry!” – krzyczy ktoś z drugiej strony kanału. To Pan Marek, rybak mieszkający tu od siedmiu czy ośmiu lat zobaczył biało-czerwoną banderę. Pan Marek miał parę tygodni temu wylew i teraz w ramach rekonwalescencji chodzi na długie spacery, przemierzając miasteczko wszerz i wzdłuż. Pan Marek mocno przy tym schudł i waży już jedynie 110 kG. Pozdrawiamy się serdecznie i życzymy zdrowia. Z rekonesansu po mieście wracają dziewczyny. Spotkały gadatliwego Szkota dobrze zorientowanego w geografii, który natychmiast rozpoznał naszą banderę.  Mówił, żeby się rozglądać bo, po mieście dla rekonwalescencji chodzi wielki chłop, rybak z Polski, co niedawno miał wylew. Z nastaniem wieczora znowu słyszę Pana Marka. Przyszedł z torbą świeżych krewetek i ryb. Dla nas w prezencie, żeby nam się w tym kanale nie nudziło. Krewetki jedynie przez chwilę przelane wrzątkiem łuskamy z pancerzyków jak słoneczniki, prawie że na wyścigi. Pycha! Ryba będzie na ostatni jutrzejszy obiad. Jeszcze raz najlepsze życzenia zdrowia dla Pana Marka. Właściwie to zaskoczeni sytuacją, nie spytaliśmy nawet jak Pan Marek ma na imię. Jakoś jednak należało o nim ładnie opowiedzieć więc Martyna uznała, że „Marek” do naszego rybaka, co chodzi po mieście, by pasował.  
Środa, ostatni dzień rejsu, jutro rano odlot do Warszawy. Ciepło już w nocy, od rana błękit na niebie, ani chmurki. Przed nami Isle of Arran i wspinający się z niego do nieba prawie 900 metrowy Goatfell. Niebawem docieramy do Portavadie – niedoszłego celu naszego wczorajszego noclegu. Bezwzględnie warto jednak tu wpłynąć. Za wąskim zachodnim wejściem skryta wysokim falochronem ulokowana jest prawdziwa perła szkockich marin. Pociągły basen, położony jakby w wąwozie, prowadzi wzdłuż boksów pływających pomostów i wzdłuż drewnianej promenady na jego północnej grani, aż do trawiastego łagodnego zakola – zakończenia zatoki. Za promenadą i także wzdłuż jej linii ciągnie się szereg przeszklonych, niewielkich apartamentów gubiących pojecie wnętrza i zewnętrza, tła i pierwszego planu. ARHITEKTURA pisana dużymi literami. Tankujemy wodę i robimy desant na prysznice. Te również są klasą same dla siebie. Przestronne, jasne, z ławami z egzotycznego drewna, deszczowniami w oszklonych kabinach, mydłem w płynie w dwóch zapachach, szczytem angielskiego luksusu czyli umywalkami z jednym kranem z mieszaczem ciepłej i zimnej wody oraz sączącą się dyskretnie z głośniczków muzyką w stylu Michaela Buble. Ardrossan przyjmuje nas łagodnie. Po spędzonej tu zimie, dla ABHAY’i to prawie jak port macierzysty. Załoga sprząta jacht, ja szoruję burty z glonów zebranych przez odbijacze w śluzach. Mam wrażenie, że w śluzach zdecydowanie lepiej sprawdzą się odbijacze bez pokrowców. Te ostatnie zbierają wszystko, co rośnie w wodzie i rozsmarowują po burtach. Pozbyć się takiej warstwy, to naprawdę spory wysiłek.
Wreszcie wszystko sprzątnięte i spakowane toast na dobranoc i załoga idzie spać. Ja zaś zaczynam rozbierać toaletę, która właśnie ostatniego dnia przestała działać. Nie kontaktowało na przełącznikach pomp. Rozebrałem je, oczyściłem styki, złożyłem. Nie działa, ale napięcie jest. Odkręciłem silnik z rozdrabniaczem. Silnik podejrzanie syczy i bulgoce. Pstrykam przełączniki – kręci się. Przykręcam silnik, pstrykam – nie działa. Odkręcam ponownie – działa, jeśli jest ułożony osią pionowo, nie działa, jeśli oś jest pozioma. Nic nie rozumiem. Idę spać, zostawiając rozebrany kingston Jackowi. Jest 0430.
W obu rejsach Szkocja nas nie rozpieszczała, ale i podarowała nam moc swego surowego piękna. Nie narzekałem ani na nią, ani na mokrą pogodę, ani na niską temperaturę i doczekałem się ciepłych nocy, lazurowego nieba i zapierających dech widoków. Przede wszystkim zaś zyskałem nowych serdecznych przyjaciół, z którymi wspólnie przeżyte, intensywne doświadczenia połączą mnie na długie lata.

23

1 komentarz

  1. Małe sprostowanie – rzymian nigdy w Oban nie było i nie mogli wybudować koloseum. Ten okrągły budynek to dzieło pewnego bankiera i filozofa (dziwne połączenie profesji) i nie jest wcale stary bo zaledwie z końca XIX w.
    Zamiast siedzieć w destylarni trzeba było przespacerować się na górę :-).

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.