Dziennik z wyspy Arran i innych miejsc

Nie podejrzewajcie minie o plagiat w tytule – wprawdzie Nicolas Bouvier napisał już dziennik  z wyspy Aran, ale to było zupełnie inny Aran Tamten jest przez jedno ‚r’ a nasz jest przez dwa, tamten jest wyspą na zachodnim wybrzeżu Irlandii a nasz jest wyspą na zachodnim wybrzeżu Szkocji…

 

Skoro tamten Aran ma dziennik uznany przez światową literaturę,  to ten Arran tez zasługuje na wzmiankę.  I tak jak w tamtym dzienniku akcja przenosi się w zupełnie  inne miejsce świata, tak i u nas reszta będzie poświęcona wszystkiemu czego doświadczyliśmy opływając półwysep Kintyre z małym wypadem do Irlandii Północnej.

A oprócz samej wyspy Arran odwiedziliśmy  w kolejności: Rathlin, Irlandię, Islay, Jurę i zakończyliśmy w Szkocji właściwej, aż chciałoby się napisać na kontynencie, ale to przecież też wyspa tyle tylko że większa.

 

Skoro  Arran (jak twierdzą przewodniki) to „Szkocja w miniaturze” to nasz dziennik będzie też miniaturowy, bowiem spędzaliśmy  tam tylko dwa dni, raz cumując w zatoce przy zamku w Locheranza, a drugi raz w zatoce Brodik co zaznaczyłem na mapce obok. Arran jak cała Szkocja jest piękna pod warunkiem że świeci słońce.  Pech chciał, że jak świeciło to siedzieliśmy w destylarni whisky , a jak mieliśmy zdobyć Goat Fell  to pogoda była taka, że żaden pies nie wychodzi dobrowolnie na zewnątrz (napewno nie Piko),    a jak się wreszcie poprawiła to było już za późno żeby pójść dalej niż 2 mile w jedna stronę, a akurat tyle było do zamku Brodick.  Na sam  zamek nie weszliśmy bo ceny za wejście bynajmniej nie były miniaturowe, zadowoliliśmy się tylko ogrodem i arboretum, w który rosną rośliny wszystkich czterech stron świata, a człowiek z wykształceniem bądź co bądź przyrodniczym stoi bezradny jak dziecko próbując znaleźć w pamięci przypisane im przez naukę nazwy.  Mają tu nawet gdzieś specjalny gatunek jarząbu rosnący tylko na wyspie, a nawet drzewo występujące tylko w jednym egzemplarzu a świecie. 

Zamek w Lochranzie

Łanie na polach golfowych

Abhaya w tym czasie bujała się przyczepiona do bojki w zatoce  Brodik pilnowana przez Gosię, a było czego pilnować bo zatoka jest osłonięta ze wszystkich stron z wyjątkiem „East”, a wiało jakżeby inaczej właśnie z „East” i to porządnie.

Ogólnie Arran to jeden wielki ogród, pola golfowe , żywopłoty z janowców, fluksji, ostrokrzewów i rododendronów, które wymknęły się spod kontroli i zdziczałe zapuszczają się wysoko w góry. Kwitnie to wszystko teraz na  żółto , czerwono, pomarańczowo i liliowo, przez co góry wyglądają trochę mniej surowo, ale to przecież nadal bardzo poważne góry. Gdzieś w głębi wyspy są neolityczne monolity Machrie Moor i jaskinia z nierozszyfrowanym piktyjskim pismem, ale tam nie dotarliśmy.

Arboretum zamku Brodick

Olbrzymi dąb korkowy

gdzieś w ogrodzie

Egzotyczna wielka araukaria

Z Arran pożeglowaliśmy na Rathlin zatrzymując się po drodze na jedną noc w Cambelltown na samym półwyspie Kintyre. W Cambelltown mają teraz trzy działające  destylarnie whisky, ale kiedyś było ich dziesięć razy więcej, przez co miasto uchodziło za światową stolicę tego trunku. My miło spędziliśmy czas w tej podupadłej stolicy na poszukiwaniu publicznych szaletów i miejsc „to take  shower”,  a to z powodu awarii jachtowego kingstona i remontu kibelków w marinie. 

Rathlin osiągamy z kilku godzinnym opóźnieniem w stosunku do planów. Spóźniliśmy sie o 40 minut na tramwaj  w kierunku „na Ocean”. Próbowaliśmy pod prąd i mimo że wiatr nam sprzyjał  nie dało rady. Pełny baksztag, rozstawiona  genua , silnik „full steam ahead” , a wszystko co mogliśmy osiągnąć to nędzne 1,2 kn po gruncie. Prosty rachunek,  brakujące 6 mil to bite  5 godzin, a za 5 godzin  zmieni się kierunku prądu i Abhaya z fasonem będzie mogła przelecieć cieśninę South Rathlin zamiast wlec się jak przeładowana krypa. Tak więc te kilka godzin spędziliśmy pływając w kółko, ćwicząc zwroty i zwieracze (kingston nadal nie działa). 

Lokalna legenda mówi że nie byliśmy pierwsi. Silny prąd w tej okolicy nosi nazwę „MacDonnell Race”,  a to na pamiątkę pewnego MacDonella, który wiózł kamienie na młyn na Rathlin i pewnie też nie zdążył na czas bo pływał w kółko tak długo aż mu uschła ręka. Nas jest więcej i na szczęście możemy zmieniać się przy sterze,  a dzięki prężnie działającej sekcji gimnastycznej na rejsie, nie mamy problemów z krążeniem. Całkiem już po ciemku wpływamy do Church Bay oszczędzając  sobie widoku Slough-na-more czyli czegoś co po angielsku nazywa sie Overfalls, co po naszemu  może oznaczać coś w rodzaju  wodnej kipieli, mającej bardzo intensywny przebieg tuż po zmianie kierunku pływów.

Kiedyś z w zamierzchłej neolitycznej przeszłości na Rathlin produkowano kamienne toporki , które były uznaną marką w europie, podobno znaleziono je nawet w Grecji.  Handel w epoce kamiennej zawsze mnie zastanawiał. Ludzie taszczyli  kamienne siekiery  z jednego końca europy na drugi i wymieniali  ten kamienny towar na inny prawie taki sam. Znajdowano w Danii siekiery i ostrza wytwarzane na Wyspach lub na południu europy i odwrotnie.  Coś mi się wydaje że sam  towar był tylko pretekstem, a prawdziwa przyczyna tego handlu to  ciekawość świata i innych ludzi. Pod tym względem jak widać człowiek  nie zmienił sie od tysiącleci i zamiast siedzieć w domu włóczy się w łódce po świecie. Szkoda tylko że globalizacja wyrównała wszystko jak walec i nawet siekiery wszędzie są takie same – „made in China”. 

„..stawiam wniosek przesunięcia kolegi „Śpiewaka” do sekcji gimnastycznej. Po pierwsze: nie będzie samotny, będzie w kolektywie Po drugie: nabierze więcej optymizmu w życiu. Jeszcze więcej optymizmu.. Po trzecie, co jest też ważne, przestanie śpiewać.”

Rathlin – Church Bay

Rathlin była też  pierwszą  wyspą  w Irlandii na której wylądowali wikingowie, a było to tuż po masakrze w Lindisfarne – czyli na samym początku epoki wikingów. Wikingowie mają gdzieś tutaj nawet swój cmentarzyk.  Z wyspą związana jest też legenda o Robecie Bruce, pająku i walce z Anglikami, gdzie  kluczową rolą odgrywa kosmaty owad, który zmienił bieg historii, a mimo to nie ma tu swojego pomnika. Trochę szkoda.

Teraz Rathlin słynie z ptaków. Na klifie na zachodnim krańcu wyspy  wybudowano specjalne  betonowe obserwatorium,  o którym stojąc w środku można powiedzieć „O jakie wielkie!”, a oglądając ze strony oceanu „O jakie małe!”.  Przez zamontowane lunetki można obserwować tysiące nurzyków, alk, maskonurów, fulmarów i mew. Na co można jeszcze liczyć odwiedzając Rathlin? Przy odrobinie szczęścia można  trafić na koncert światowej sławy muzyków w tutejszym pubie i to zupełnie za darmo.

Obserwatorium ptaków

Ptaki na klifach

Kolejny port  w którym cumuje Abhaya to Londonderry lub jak kto woli Derry. Płyniemy kilkanaście mil  w górę rzeki Foyle, żeby zacumować w marinie w samym centrum city. Opis tego smutnego miasta zostawiam sobie na później.  W Londonderry wymienia się załoga, tylko skiper pozostaje ten sam.

Z Derry (będę uzywał tej nazwy) płyniemy do położonego trochę na wschód od ujścia rzeki Foyle niewielkiego Portrush.  Bardzo dogodna lokalizacja na wyprawę na północne klify Irlandii – couseway coast, z główną atrakcją regionu czyli Giants Causeway.  Giants Causeway to bazaltowe formacje szybko zastygającej lawy tworzące coś na kształt regularnych graniastosłupów. Występują zaledwie w kilku miejscach na świecie: w Północnej Irlandi, w Szkocji na wyspie Staffa, na Rathlin, Islandii, Wyspach Owczych , Grenlandii,  Azorach, na Kanarach (Gomera) , w Meksyku, na Tajwanie ,  w Australii i na jakiejś małej  wyspie na Pacyfiku. Pierwsze pięć lokalizacji już opłynęliśmy , więc jak chcecie zobaczyć  pozostałe zaglądajcie czasami do  planu rejsów. 

Islay  i jej osiem destylarni to kolejna wyspa odległa o 6 godzin przyjemnej oceanicznej żeglugi  na południe. Żeby spróbować  produktów każdej z nich  trzeba by tu spędzić przynajmniej tydzień. Rocznie produkują tu 4 mln galonów whisky, czym można by napełnić cztery i pół basenu olimpijskiego (zadałem sobie trud i policzyłem). Robią tu między innymi whisky zaprawianą palonym torfem. Zakupiliśmy jedną taką buteleczkę 10-letniej  z destylarni Laphroaig i piliśmy ją całe trzy dni, a po trzech dniach nie powiem,  zaczęło nawet smakować. Na Islay pierwszy dzień  lata i mam nadzieje nie ostatni. Jak na pierwszy dzień lata przystało jest nieprzyzwoicie ciepło. Robimy sobie rowerową wycieczkę i próbujemy drona na plaży w czym osiągamy połowiczny sukces.  Wieczorem wizyta sympatycznej pary emerytowanych angielskich nauczycieli  z sąsiedniego jachtu Greylag, których zapoznaliśmy już w PortRush. Byli tak sympatyczni,  że bez wahania oddali nam swój klucz do kibelków słysząc o naszych problemach  z kingstonem,  co należy uznać  za najwyższy przejaw altruizmu.

Giants Casuseway

Giants Casuseway

Giants Casuseway

Giants Casuseway

Couseway coast

Wnętrze Irlandii

Ja z Portrush do Giants Casuseway wybrałem się pokładowym rowerkiem, potem piechotką poszedłem  wzdłuż klifów tak daleko, aż ponownie ujrzałem na horyzoncie wyspę Rathlin.  Wiało całkiem porządnie, oceaniczne fale pieniąc się rozbijały o skalisty Irlandzki brzeg. Co pewien czas stała ławeczka i można było sobie usiąść i  kontemplować widok na ocean, klify lub spoglądać  w druga stronę na falujące morze traw na zboczach niewielkich pagórków , wśród których wiły się drogi prowadzące gdzieś do wnętrza wyspy.  Powrót rowerem był dość uciążliwy, zamiast wracać tą samą drogą, pojechałem specjalnie oznaczona ścieżką dla rowerów, a ta z nieznanych powodów  postanowiła zaliczyć wszystkie górki w okolicy łącznie z tą najwyższą gdzie ustawiono maszty anten. I nie wiem jak to możliwe, ale startując z poziomu morza i docierając do celu również na poziom morza miałem cały czas pod górkę. 

 

Islay – zatoka Portu Ellen

Islay – wycieczka

Islay

Ostatnia wyspa na szlaku to Jura gdzie na jednego człowieka przypadają trzy jelenie.  Stajemy na bojce naprzeciwko jedynej na wyspie destylarni o tej samej nazwie.  Jura to wyspa zdecydowanie dziksza od poprzedniej Islay. Podobno tę dzikość podtrzymuje się trochę sztucznie żeby zapewnić jeleniom najlepsze warunki do życia, a angielskiej arystokracji najlepsze warunki do polowania. Jeden dzień pobytu przy niezbyt sympatycznej pogodzie nie pozwala odkryć  uroków wyspy, tak że skupiamy się prawie wyłącznie na lokalnej destylarnii. Uroki możemy obejrzeć na zdjęciach zrobionych przez człowieka o polsko brzmiącym nazwisku. Za jedyne 23 funty dostępny  jest album Konrada Bukowskiego  z pięknymi fotografiami. Ze wstępu można dowiedzieć się co nieco o autorze. A między innymi to że po włóczędze po różnych miejscach na świecie osiadł na Jurze i mieszka tu już od dziesięciu lat, co wydaje się dostatecznie długim okresem żeby mieć kilka słonecznych dni na zrobienie udanych fotografii. My tej szansy od losu nie dostaliśmy i we mgle i deszczu płyniemy do Oban gdzie kończy się rejs.
Poniżej pełny proces produkcji whisky w obrazach, który rozpracowaliśmy w trakcie naszej szpiegowskiej misji. Podając się za turystów dostaliśmy się  do wnętrza, gdzie wykonaliśmy serię zdjęć. Po powrocie otworzymy taką destylarnię w Józefowie, wodę będziemy brali ze Świdra, a torf z jeziorka w Otwocku. „Single Malt Jozefovia destillery” – brzmi nieźle, tylko kto ją zdoła przechować przez 10 lat?

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.