Mull, Sky, Rum, Lewis & Harris czyli Hebrydy wewnętrzne i zewnętrzne

Sky uchodzi za najpiękniejsze miejsce w wielkiej Brytani, Haris i Lewis za jedną z najpiękniejszych wysp w Europie, Mull nie wiem za co uchodzi, ale na pewno warto ją odwiedzić i to bynajmniej nie z powodu zamku Duart  i destylarni w Tobermory…

Ponieważ Abhaya po raz drugi opłynęła Mull, a Stefan napisał już obszerną relację, to cóż jeszcze można dodać? Przepłynęliśmy dokładnie przez te same miejsca: wąski przesmyk pomiędzy Mull a Iona , oglądaliśmy  bazaltowe słupy wyspy Staffa, staliśmy naprzeciw kolorowych domków   w Tobermory, żeby na końcu przemknąć pod zamkiem Duart i zacumować w Oban. To co zajęło nam całe trzy  dni  poprzednia załoga załatwiła w 16 godzin, może było szybciej ale u nas było za to bardziej muzykalnie.

 

Weszliśmy też  na Ben Mor naszego pierwszego munrosa, który jest jednocześnie najwyższym szczytem na wyspie. Takich munrosów mają w Szkocji ze dwie i pół setki. Listę otwiera oczywiście Ben Newis, ale nasz munros też sroce spod ogona nie wyskoczył i łapie się w pierwszej dwudziestce  w rankingu. Całą drogę przedzieraliśmy się przez gęstą mgłę bez cienia nadziei na jakikolwiek widoki. A jednak trud został wynagrodzony , i na szczycie w tej białej ścianie  zrobiła się dziurka przez który zobaczyliśmy sąsiednie góry, ocean i zatoczkę w której kotwiczyliśmy dwa dni wcześniej. Dobre i to, w Szkocji człowiek  robi się niewybredny w kwestiach pogody, dzień należy zaliczyć do udanych jeżeli stosunek deszczu do niedeszczu jest większy niż 50% na korzyść tego drugiego. Środek Mull jest naprawdę dziki, jechaliśmy całymi kilometrami głębokimi dolinami pełnymi owiec  z rzadka tylko mijając pojedyncze farmy.  Dobrze wiedzą o tym orły, bo to na Mull mieszka ich najwięcej w całej Szkocji. I jeśli ktoś miałby ochotę i trochę czasu żeby je popodglądać, to najlepiej zrobić to właśnie tutaj.

Klasztor na wyspie Iona

Koncert dla fok

Wyspa Staffa

Gdzieś na Mull

Ben Mor – na szczycie

Ben Mor – widok ze szczytu

Ben Mor – powrót

Tobermory port

Mull – wraki

Oban – latarnia

Gdzieś na morzu między Oban a Tobermory

W drodze na „Sky” zatrzymaliśmy się na wyspie Rum w archipelagu Small Isles. Stanęliśmy na kotwicy w zatoczce pod trochę upiornym zamkiem, który jest hotelem i nie jest wcale stary.  O Rum można przeczytać, że słynie z fantastycznych widoków na wszystkie cztery strony świata, a to na Sky, a to na Mull a to na inne wysepki z archipelagu Small Isles, tyle że my nie mamy żadnych widoków na te widoki,  bo leje równo całą noc i cały dzień i jeszcze koleją noc i kolejny dzień, co pewien czas opróżniamy  wiadro, które służy nam za deszczomierz. Dobrze jest mieć w takich przypadkach na wyposażeniu Biblię. Człowiek może upewnić się że Pan Bóg obiecał nie karać ludzi po raz drugi  potopem. Tak więc sprawdzamy , upewniamy się i od razu zasypiamy spokojnie, czarno na białym jest napisane że obiecał. W końcu dotarliśmy na Sky czyli do nieba, ale spokojnie – nie jesteśmy w niebie tylko na Hebrydach. Na Sky zatrzymujemy się na dłużej w głębokim fiordzie Loch Hairport w bardzo strategicznym miejscu,  tuż przy jedynej na wyspie destylarni Tallisker. Hairport staje  się naszą bazę wypadową, blisko stąd w góry Cuillin Hils, do Portree jeździ lokalny autobusik, a rudawe wody zatoki obfitują w makrele. Po pierwszym dniu rekonesansu aż chce się zakrzyknąć – gdzie się podziała ta dzika  Sky, o której przed kilkoma dekadami pisano, że „Człowiek odebrał ją z rąk boga i niezmienioną przechował do naszych czasów”?  Widać żeby ucywilizować jakiś kawałek planety wystarczy ogłosić na prawo i lewo, że nadal pozostaje nieskalany i  dziki, a proces cywilizacyjny potoczy się szybko i sprawnie.  

Nie będę rozwodził się  nad urodą wyspy, bo nic jej nie można zarzucić. Są tam wysokie góry Cuillin Hils, dla porządku  zebrane wszystkie razem w południowej części wyspy, strome efektowne klify, malownicze głębokie zatoki, niewielkie świerkowe lasy, torfowiska i olbrzymie puste przestrzenie porośnięte trawą, wrzoścem i mchem na których pasą się białe owce. I właśnie te puste przestrzenie postanowiono zagospodarować.  W całej Szkocji nie widziałem tyle nowych domów co na Sky. I nie są to typowe szkockie domki z szarego kamienia, z kominami w fasadach, jakich nie ma nigdzie indziej  na świecie. Domki na Sky są z reguły malowane na biało  i z bliska wcale nie są ładne. Często przed takim domkiem wisi tabliczka B&B, jak widać cała Sky stara się sprostać tzw. masowej turystyce. Wyspę przecinają asfaltowe drogi, na których panuje całkiem  spory ruch,  i co gorsze pokrywa ją  pajęczyna sieci energetycznych tnąc drutami przestrzeń na kratki. Tymi drutami leci prąd z ustawionych na wzgórzach wielkich wiatraków. Sky zdecydowanie się ucywilizowała. Uroda jeszcze nie przeminęła, ale dziewictwo stracone. Szkoda.

Loch Hairport

Loch Hairport

Sky

Zamek w Lochalsh

Być może wszystkiemu winien jest otwarty pod koniec ubiegłego wieku most łączący Sky ze Szkocją, przez co wyspa stała się łatwiejsza do osiągnięcia od pozostałych gdzie nadal trzeba przeprawiać się promem.

Podjęliśmy też automobilową ekspedycje w celu znalezienia słynnej kudłatej krowy Highland cattle , niestety bez rezultatu. Podobno gdzieś taką trzymają jeszcze dla turystów, ale nam nie udało się znaleźć.

Niech ten opis nie zniechęca was do wizyty na wyspie, jest to tylko efekt lekkiego rozczarowania jakiego doznaliśmy, być może wynika to z tego, że wyspę przemierzaliśmy samochodem głównymi traktami zaliczając kolejne punkty ‚must see’.

Tak czy inaczej Sky to nadal bardzo piękne miejsce i jeśli ktoś miałby wybrać do odwiedzenia tylko jedną ze szkockich wysp to poleciłbym  właśnie Sky.

Sky

Sky w drodze na Hebrydy

Sky – zatoka Dunvegan

Sky – zatoka Dunvegan

Ale jeśli ktoś szuka więcej dzikości niech lepiej płynie na Hebrydy zewnętrzne. Na cały archipelag który ciągnie się z Południa na Północ przez dobre 100 mil trzeba by poświecić sporo czasu. Pierwotnie planowaliśmy  zatrzymać gdzieś pośrodku w sprytnie ukrytej zatoczce, do której  można  wpłynąć tylko w czasie przypływu, a kiedy woda opadnie zostaje się uwięzionym w małym jeziorku oddzielonym od morza osuchem. Niestety wola Neptuna była taka, że płyniemy od razu do Stornoway na największą wyspę archipelagu na czyli Harris & Lewis gdzie język angielski przechodzi do defensywy i  ustępuje gaelickiemu.

W Srtornoway marina pęka w szwach i  musimy stanąć przy nadbrzeżu dla kutrów, cumując do burty innego jachtu. Odbywa się tu właśnie trzydniowy festiwal muzyki celtyckiej. Początkowo mieliśmy nawet ochotę kupić bilet, ale przezornie poszliśmy posłuchać pod festiwalowy namiot czy da się to jakoś strawić. Sąsiad z jachtu cumującego z kolei do naszej burty też nas życzliwie ostrzegł i w końcu odpuściliśmy. Zwyciężyła obawa że za 40 funtów będziemy uraczeni kilkugodzinnym koncertem na dudach. Nie to żebyśmy mieli coś przeciwko dudom, ale….

W sobotę ostatniego festiwalowego dnia  w końcu doszło  z koncertowego namiotu coś miłego dla ucha, ale było już trochę za późno i się nie opłaciło. 

Harris i Lewis to kliniczny przypadek osobowości wielorakiej, która to przejawia  się obecnością przynajmniej dwóch osobowości w jednym ciele. Niby wyspa jedna, ale to co nazywa się Harris to zupełnie coś innego niż Lewis. Harris to wysokie strome góry, głębokie doliny, białe skały i poszarpane brzegi, za to Lewis to lekko pagórkowaty krajobraz pokryty zielonymi rozległymi łąkami, brzegi są tu proste i trudniej o zaciszną zatoczkę. Wyspę zjeździliśmy wszerz i wzdłuż, i ani hebrydzkie góry, ani megality, nic nas tak nie zachwyciło jak pulsujące w rytm przypływów i odpływów rozległe piaszczyste plaże. Szmaragdowa przejrzysta woda, ,żółty piaseczek połyskliwy od rozerwanych na kawałki meduz, błękitne niebo, białogrzywe fale  i tylko ta temperatura eh,…. a mogła by być z Ciebie taka fajna wyspa.

Srtornoway

Harris – zatoczka z odpływowym jeziorkiem

Harris – odpływowa plaża

Lewis – megality

Plaża na Lewis

Plaża na Lewis

Na słynnych megalitach Callanish wypuściliśmy drona żeby zrobić  film z lotu ptaka. Nadlecieliśmy od północnej strony kamienną dwurzedową aleją nad wielki mehir. Zjarzeliśmy z góry do grobowca i komory,  ale koncentracja energii z centrum kamiennego kręgu spowodowała że nic sie nie nagrało. Callanish to coś w rodzaju kalendarzowego kalkulatora, takie drugie Stonehenge, tyle że już dawno zapomniano jak z niego korzystać. Nazajutrz po festiwalu marina i port pustoszeją, nastaje słynna hebrydzka niedziela gdzie wszystko kompletnie zamiera. Dziwne że nie stanął zegar na wieży i pokazał dokładnie godzinę 1200 gdy opuszczaliśmy port. Kilka godzin żeglugi przez Hebrydzkie morze na wschód   i stajemy na bojce w małym Ullapool skąd dwa razy dziennie odjeżdża autobus do Inverness.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.