Belfast i Londonderry

„Gdyby katolicy i protestanci byli ateistami, żyli by jak chrześcijanie” – ten cytat z Monty Python’a najlepiej pasuje do tych niezbyt wesołych miast, ale żeby odkryć ich smutek trzeba udać się na przedmieścia, atmosfera w centrum jest tak samo nudna  jak atmosfera w centrach innych miast w Europie. 

 

Prawdziwe życie jest na tam, na obrzeżach  gdzie w Derry przebiega linia demarkacyjna w postaci rzeki Foyle, a w Belfaście wyznawców obu religii oddziela  wysoki na kilka metrów mur. Czasami w murze jest przerwa na bramę, którą w razie czego można zamknąć żeby bracia chrześcijanie nie wyrżnęli się przypadkiem do nogi . Mur jest również w Derry tyle że tam otacza ścisłe centrum miasta i ma kilkaset lat i pewnie przez szacunek dla starych kamieni nie jest pomalowany, za to ten w Belfaście cały pokryty jest grafiti i napisami. Wpisanie się na tym  „Peace Wall”  to turystyczna atrakcja,  no to i my zostawiliśmy ślad, co prawda mieliśmy tylko cieniutki mazaczek, to i ślad zostawiliśmy niewielki i pewnie trudno go będzie znaleźć, ale przesłanie płynie z głębi serca.

 

Spacer po Falls Road (katolicy) i Shankill Road (protestanci) w Belfaście, czy dzielnicach Bogside (katolicy) i Waterside (protestanci) daje możliwość obejrzenia galerii murali. Wiele z nich odwołuje się do okresu eufemistycznie nazywanego „kłopotami” kiedy to jedni i drudzy  zapisywali się do rożnych  trzyliterowych organizacji i wzajemni wyrzynali.  Przy czym ta najbardziej znana podobno wcale nie była najbardziej „terrorystyczna”, w niczym nie ustępowali jej wojownicy protestanccy, niektórzy zasłużyli sobie nawet na zaszczytny tytuł „rzeźników z Shankill” specjalizujących się w podrzynaniu gardeł za pomocą rzeźnickiego noża. Sporo murali w Dery wspomina „Bloody Sunaday”, kiedy to w konflikt zaangażowała się aktywnie brytyjska armia, i poczynała sobie trochę jak słoń w składzie porcelany.  Niektóre murale, szczególnie te irlandzkie popierają najróżniejsze ruchy separatystyczne lub wyrażają poparcie dla jakiś ogólnoludzkich idei, najczęściej tych z pod znaku sierpa i młota. Che Guevara często spogląda gdzieś na horyzont ze ściennych malunków.
Ale zawsze tak nie było, moda na murale przyszła dopiero po „kłopotach”, bo wcześniej były inne potrzeby i katolicy malowali fasady swoich domów na kolor nieskazitelnej bieli, tak aby na jego tle sylwetka brytyjskiego żołnierza była doskonale widoczna i bynajmniej nie chodziło tu o tło do fotografii. Główna różnica po której poznajemy po czyjej ziemi stąpamy to barwy powiewających flag. Tyle brytyjskich i ulsterskich flag  co na Shankill Road nie widziałem nawet na komunistycznych pierwszomajowych pochodach.  W ogóle w Belfaście wszystko jest podejrzanie brytyjskie (trochę tak jak w Szczecinie słowiańskie).

 

Nazwa Abhaya zobowiązuje i tak nie płynęliśmy wiele mil w górę rzeki Foyle do Derry i nie pokonywaliśmy przeciwnych wiatrów i rozleglej zatoki żeby dotrzeć do Belfastu ot tak dla przyjemności, odwiedziliśmy te miasta w konkretnym celu, a mianowicie w takim żeby rozsądzić ten niekończący się spór, położyć kres konfliktom i ostatecznie zaprowadzić pokój. Po wnikliwym zbadaniu sprawy zdecydowaliśmy się przyznać:

  • jeden punkt dla Brytyjczyków za bezapelacyjne zwycięstwo w ilości wywieszonych flag.
  • jeden punkt dla Irlandczyków za ciekawsze i bardziej zaangażowane murale
  • Obu stronom przyznajemy po jednym  punkcie ujemnym za palenie papierosów, obskurne podwórka , nadużywanie alkoholu, telewizji i wszechobecny syf.
Tak więc wynik brzmi 0:0, a teraz proszę  dać sobie buzi i do pracy, posprzątać ten bałagan. 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.