Otóż nie, według nas nie godzi się i dlatego odpuszczamy sobie katedrę i przenosimy się do dzielnicy Temple Bar w końcu „temple” nie oznacza nic innego jak świątynia. A jakim Bogom poświęcone są świątynie Temple Bar? A no dwóm, pierwszy to Guinness a drugi to Muzyka. Na „pub crawlnig” poświęcamy sobotni wieczór, przemieszczamy się z pubu do pubu wyszukując lokale z „live music”.
Znalezienie takiego lokalu, to pół sukcesu, drugie pół to wejście do środka, a trzecie pól to znalezienie jakiegoś miejsce do siedzenie. To trzecie jest bardzo mało prawdopodobne i raczej trzeba pogodzić się z piciem na stojąco, ale za to jak będzie trochę wolnej podłogi to można potańczyć, albo pośpiewać jak się oczywiście zna słowa. Puby „Temple Bar” to atrakcja turystyczna „must see”, dlatego jeżeli kogoś tam poznacie to na pewno będzie to turysta, bo Irlandczycy chodzą pewnie do innych gdzie można jednocześnie posiedzieć, pogadać i posłuchać muzyki, tyle że my o nich nic nie wiemy. Niemniej ciekawe w „pub crawlnigu” są odcinki miedzy pubami. Można natknąć się na całkiem fajne kapele grające na ulicy, czasami można też nabyć płytkę od takiego zespołu, ale broń Boże nie róbcie tego. Kiedy włożycie taka płytę do odtwarzacza i rozlegnie się muzyka choćby najlepiej zagrana i zmiksowana w studio, to jednak pozbawiona czaru dublińskiej ulicy i nie odnajdziecie w niej wspomnień kiedy to szliście na przykład z „Foggy Def” do „Bad Bobs”. | |
Dublin to dynamiczne miasto pełnych młodych ludzi. Wszyscy chodzą tu bardzo szybko. Nawet sygnał oznajmiający ze właśnie zapaliło się zielona światło na przejściu to odgłos wystrzeliwanej strzały, sugerujący jakie tempo należy obrać. Niezależnie zresztą jakie obierzecie i tak nie macie szans przejść „na zielonym”.
Dublin to oczywiście nie tylko puby. Jest tu fantastyczna biblioteka w niej skarbiec a w skarbcu książka z obrazkami zwana „Księgą z Kelly”, która nie jest wcale z Kelly tylko ze szkockiej wyspy Iona obok której Abhaya przepływała w tym roku dwa razy. Ot co!! Mają tu też dwie katedry, zameczek w którym nigdy nie mieszkał żaden król, pomnik pewnej damy dawniej dobrze znanej męskiej połowie miasta, największy na świecie piorunochron który miał być najwyższym pomnikiem świata ale mu nie wyszło, i oczywiście rzekę Foylle, która to w literaturze ma jak najgorszą opinię. |
|
Oba brzegi rzeki spinają całkiem ciekawe mosty, a to wyglądający jak harfa Samuel Backett’a Bridge, albo ultranowoczesny James Joyce Bridge, czy bardzo stary Ha’penny Bridge pamiętający czasy kiedy za przejście pobierano myto w wysokości pół pensa, na szczęście zaniechano tego zwyczaju. Wymieniłem tylko trzy, ale jest tu ich z dziesięć a wszystkie równie ciekawe. Niemniej największą atrakcja Dublina pozostają puby, czasami o bardzo zaskakujących wnętrzach, w których nie żałowaliśmy sobie Guinnessa bo cytując Joyc’a „Ireland sober is Ireland stiff „. | |
Tak jak wpłynąć tak i opuścić Portoferry można opuścić tylko o odpowiednie porze, najlepiej to zrobić w czasie zmiany kierunku pływów, przy tak zwanej „slack water”. Ale jak była „slack water” i akurat mieliśmy wypływać, to po raz kolejny nawalił kibelek. Trzeba było wyjąć silnik, co nieco poprawić i włożyć z powrotem co zajęło 2 godziny i z takim opóźnienie wypływamy. Teraz z tą samą prędkością płyniemy w odwrotną stronę – do morza. I wszystko było by pięknie gdyby nie wiatr 6B wiejący od dzioba. Przy wpychającym do zatoki wietrze i odpychającym prądzie stanęliśmy w przyboju. Mniej więcej godzinę trwało to rodeo zanim piłując silnikiem metr po metrze udało nam się przedrzeć na spokojniejszą wodę. Halsując pod wiatr przez resztę dnia i całą noc dotarliśmy nad ranem do Dublina, a o Dublinie było już na początku.
O pozostałych miejscach na wyspie, które odwiedziliśmy w następnych odcinkach.