Dziennik irlandzki

I w końcu, po prawie trzyletniej włóczędze po północy Abhaya zacumowała w katolickim kraju. Wprawdzie niektórzy uważają że po ostatnim referendum Irlandia już nim nie jest, i chyba mają rację – bo czy godzi się w katolickim kraju pobierać opłatę 6 EU za wstęp do skądinąd mało ciekawej katedry w Dublinie?…

 

Otóż nie, według nas nie godzi się i dlatego odpuszczamy sobie katedrę  i przenosimy się do dzielnicy Temple Bar w końcu „temple” nie oznacza nic innego jak świątynia. A jakim Bogom poświęcone są świątynie Temple Bar? A no dwóm, pierwszy to Guinness a drugi to Muzyka. Na „pub crawlnig” poświęcamy sobotni wieczór, przemieszczamy się z pubu do pubu wyszukując lokale  z „live music”.

Znalezienie takiego lokalu, to pół sukcesu, drugie pół to  wejście do środka, a trzecie pól to  znalezienie jakiegoś miejsce do  siedzenie. To trzecie jest bardzo mało prawdopodobne i raczej trzeba pogodzić się z piciem na stojąco, ale za to jak będzie trochę wolnej podłogi to można potańczyć, albo pośpiewać jak się oczywiście zna słowa. Puby „Temple Bar” to atrakcja turystyczna „must see”, dlatego jeżeli kogoś tam poznacie to na pewno będzie to turysta, bo Irlandczycy chodzą pewnie do innych gdzie można jednocześnie posiedzieć, pogadać i posłuchać muzyki, tyle że my o nich nic nie wiemy. Niemniej ciekawe w „pub crawlnigu”  są odcinki miedzy pubami. Można natknąć się na całkiem fajne kapele grające na ulicy, czasami można też nabyć płytkę od takiego zespołu, ale broń Boże nie róbcie tego. Kiedy włożycie taka płytę do odtwarzacza i rozlegnie się muzyka choćby najlepiej zagrana i zmiksowana w studio, to jednak pozbawiona czaru dublińskiej ulicy i nie odnajdziecie w niej wspomnień kiedy to  szliście  na przykład  z „Foggy Def” do  „Bad Bobs”.

Dzielnica „Temple Bar”

W tym pubie trudno było o miejsce

Molly Malone

Wielki piorunochron czyli „Spire of Dublin”

Dublin to dynamiczne miasto pełnych młodych ludzi. Wszyscy chodzą tu bardzo szybko. Nawet sygnał oznajmiający ze właśnie zapaliło się zielona światło na przejściu to odgłos wystrzeliwanej strzały, sugerujący jakie tempo należy obrać. Niezależnie zresztą jakie obierzecie i tak nie macie szans  przejść „na zielonym”.

Dublin to oczywiście nie tylko puby. Jest tu fantastyczna biblioteka w niej skarbiec a w skarbcu książka z obrazkami zwana „Księgą z Kelly”, która nie jest wcale z Kelly tylko ze szkockiej wyspy Iona obok której Abhaya przepływała w tym roku dwa razy. Ot co!!

Mają tu też dwie katedry, zameczek w którym nigdy nie mieszkał żaden król, pomnik pewnej damy dawniej dobrze znanej męskiej połowie miasta, największy na świecie piorunochron który miał być najwyższym pomnikiem świata ale mu nie wyszło, i oczywiście rzekę Foylle, która to w literaturze ma jak najgorszą opinię. 

Oba brzegi rzeki spinają całkiem ciekawe mosty, a to wyglądający jak harfa Samuel Backett’a Bridge, albo ultranowoczesny James Joyce Bridge, czy bardzo stary Ha’penny Bridge pamiętający czasy kiedy za przejście pobierano myto w wysokości pół pensa, na szczęście zaniechano tego zwyczaju. Wymieniłem tylko trzy, ale jest  tu ich z dziesięć a wszystkie równie ciekawe.  Niemniej największą atrakcja Dublina pozostają puby, czasami o bardzo zaskakujących wnętrzach, w których nie żałowaliśmy sobie Guinnessa  bo cytując Joyc’a  „Ireland sober is Ireland stiff „. 

Zaskakujące wnętrza pubów

Bulwary nad Foylle

Samuel Beckett Bridge i Dublin by night

 

Nasz dziennik irlandzki będzie niestety skromny, z wnętrza wyspy nie zdarliśmy zasłony. Byliśmy w kilku miejscach na wybrzeżu  w Irlandii Północnej o których już pisałem i w paru o których jeszcze nie było wzmianki.

Nie  było nic o  Ballycastle, miasteczku vis a vis wyspy Rathin do którego zawinęliśmy całkiem przypadkiem, ponieważ nie chciało nam się zmieniać halsu, a porcik był dokładnie na kursie. Jakiego trzeba mieć pecha, żeby w tym nieplanowanym, przypadkowym miejscu trafić akurat na największy, najstarszy w Irlandii, sięgający tradycją do XVII w jarmark, i jak się można było spodziewać była to ludyczna zabawa w najgorszym stylu, z objazdowymi karuzelami, strzelnicami, popcornem, tłumem ludzi i rzeszą drobnych pijaczków bez których nie może się odbyć żadna lokalna impreza. Po wieczornym spacerku wizycie w pubie  i bezowocnej próbie odnalezienia zamku, który to figuruje w nazwie miasteczka, opuszczamy Ballycastle bez żalu ciemną nocą parę godzin przed świtem. 


Następne miejsce gdzie cumujemy to arcyciekawa zatoka Strangford Lough. Pogarszająca się pogoda i nadciągajaca noc sprawiły, że zaczeliśmy rozgladać się za jakimś miejscem na nocleg. Wżynająca sie wiele mil od morza fiord wydawał się idealnym miejscem, ale jeżeli chce się tam wpłynąć bez wcześniejszego planu trzeba mieć trochę szczęścia. Akurat tym razem  szczęście dopisało i trafiliśmy na przypływ. Wpłyniecie do zatoki w czasie odpływu taką jednostką jak Abhaya jest absolutnie niemożliwe. Cała zatoka przypomina raczej rwąca rzeką niż odnogę morza, woda płynie tu raz w jedną raz w druga stronę z prędkością 8 kn. I na tej rwącej rzece postawiono w Portaferry kilka betonowych pontonów służących za marinę, i była to pierwsza marina do której  wpływaliśmy w położeniu  manetki silnika na „half astern”.   Jaki jest tam prąd można obejrzeć na filmie (my też nagraliśmy, ale na tym lepiej widać). Ta budowla na filmie to podwodna elektrownia – na zdjęciu obok w stanie wynurzenia. 

Tak jak wpłynąć tak i opuścić  Portoferry można opuścić tylko o odpowiednie porze, najlepiej to zrobić w czasie zmiany kierunku pływów, przy tak zwanej  „slack water”. Ale jak była „slack water” i  akurat  mieliśmy wypływać, to po raz kolejny nawalił kibelek. Trzeba było wyjąć silnik, co nieco poprawić i włożyć z powrotem co zajęło 2 godziny i z takim opóźnienie wypływamy. Teraz z tą samą prędkością płyniemy w odwrotną stronę –  do morza. I wszystko było by pięknie gdyby nie wiatr 6B wiejący od dzioba. Przy wpychającym do zatoki wietrze i odpychającym prądzie stanęliśmy w przyboju. Mniej więcej godzinę trwało to rodeo  zanim  piłując silnikiem metr po metrze udało nam się przedrzeć na spokojniejszą wodę. Halsując pod wiatr przez resztę dnia i całą noc dotarliśmy nad ranem do Dublina,  a o Dublinie było już na początku.

O pozostałych miejscach na wyspie, które odwiedziliśmy w następnych odcinkach.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.